listopada 30, 2019

(716) Trzy nie do końca udane pierwsze razy - Nesbo, Knapp i Masterton

(716) Trzy nie do końca udane pierwsze razy - Nesbo, Knapp i Masterton
Pierwszy raz... z nowym pisarzem. Cielesny kontakt z jego książką, mentalny z językiem i słowami - takich "razów" się nie zapomina. To one w dużej mierze decydują o tym jak dalej rozwinie się nasza znajomość, a raczej czy w ogóle będzie ona kontynuowana. Tak więc w moim życiu pojawili się trzej nowi panowie - Jo Nesbo, Radek Knapp oraz Graham Masterton. Przyznaję - nie poznałam ich w tej najlepszej literackiej formie ani też w największych gabarytach. Każda z tych książek nie miała bowiem więcej niż 200 stron. Tak więc dziś będzie wyjątkowo krótko - krótko o krótkich niewypałach. Na pierwszy ogień pójdzie Jo Nesbo… 

Tytuł: Krew na śniegu 
Autor: Jo Nesbo 
Wydawnictwo Dolnośląskie 
Stron 164

Jedna z moich koleżanek w gimnazjum szaleńczo zaczytywała się w powieściach Nesbo - ja pozostawałam na nie obojętna. Na półce co prawda znalazła się jedna czy dwie pozycje tego autora, ale nie chciałam wchodzić w nową serię - a tym samym zapoznawać się z żadną z książek, wchodzących w skład cyklu o  Harrym Hole'u. Wizyta w antykwariacie i wydane trzy złote sprawiły, że w moje ręce wpadła powieść "Krew na śniegu" - zupełnie inny bohater, krótka historia... jednak nie coś idealnego na "pierwszy raz". Największą zaletą tej powieści Nesbo jest bowiem jej zakończenie - zaskakujące, świetne, a przez to ratujące tę powieść. To właśnie te kilka ostatnich stron sprawia, że nie żałuję, że nie odłożyłam tej książki w połowie... tak jak mi to przeszło przez myśl. (Szczerze mówiąc... już po kilkunastu stronach chciałam ją puścić dalej w świat). 

Główny bohater "Krwi na śniegu", Olav jest płatnym mordercą - bez rodziny, przyjaciół i nadziei na ich posiadanie. Jest dobry w swoim fachu, jednak posiada pewne zahamowania. Jednym z nich jest bez wątpienia to, że zakochał się od pierwszego wejrzenia w kobiecie, którą miał zabić. Kobiecie, która dodatkowo jest żoną jego szefa, od którego dostał zlecenie na to konkretne morderstwo. 

Nesbo napisał nieskomplikowaną historię, która jest (poza ścisłym zakończeniem powieści) bardzo przewidywalna. Językowo? To lekkie czytadło. Ot, takie do przeczytania w jeden wieczór. Autor gdzieś próbował się pokusić o głębsze przybliżenie sylwetki Olava - trochę próbował zabawić się w psychologa, ale to nie wyszło. Sama postać Olava także nie zyskała mojej sympatii. Gdyby nie to, że jest płatnym mordercą... stwierdziłabym, że to takie przysłowiowe "ciepłe kluchy". Z drugiej strony on sam jako narrator pierwszoosobowy to przyznawał. Wskazywał na to, że nie pasuje do końca do profilu płatnego mordercy - delikatność ścierała się w nim z posturą i fizycznymi możliwościami oraz oczekiwaniami formułowanymi przez innych. Jest zarazem mało bystrym bohaterem, przez to bardzo charakterystycznym, a jednak takim, z którym na dłuższą metę nie da się wytrzymać zbyt długo. 

"Krew na śniegu" nie zraziła mnie do Nesbo - podświadomie czułam, że nie będzie to historia na tyle angażująca jak te z cyklu o Harrym. Jednak... "Krew na śniegu" to nic więcej niż czytadło. To historia, w której zawarte zostało trochę intrygi, akcji, romansu, a autor pokusił się także o mały rys psychologiczny bohatera, który wyjaśnia motywy jego postępowania. Nie mniej - "Krew na śniegu" nie jest książką, którą polecam. To akceptowalna historia, z ciekawym zaskoczeniem, które ratuje całość, jednak to za mało, żeby poświęcić jej chociaż o krztę więcej uwagi... Czy wrócę do Nesbo? W przyszłości na pewno, jednak sięgnę wtedy po coś bardziej sprawdzonego, co da mi szansę na odczucie większej czytelniczej satysfakcji. 

Moja ocena: 5/10

Tytuł: Instrukcja obsługi Polski
Autor: Radek Knapp
Wydawnictwo Carta Blanca
Stron 126

Radek Knapp jest Polakiem, który od 12. roku życia mieszka w Austrii. Jest znany wśród polskich czytelników przede wszystkim jako autor, zekranizowanej powieści "Lekcje Pana Kuki". "Instrukcja obsługi Polski" to coś na kształt reportażu, przeczytanego przeze mnie z czystej ciekawości i nieprzesądzający niczego w temacie pt. Czytać "Lekcje Pana Kuki" czy jednak nie czytać? Byłam ciekawa spojrzenia osoby, w pewien sposób związanej z Polską, a jednak od niej oddalonej - co uzna za ważne i szczególnie interesujące? Nie tylko w temacie zabytków, jedzenia, ale przede wszystkim polskiej mentalności. To na pewno pozycja napisana z dużym dystansem ze strony autora, a także sporą dawką ironii, która pozwala autorowi opowiedzieć z przymrużeniem oka o stereotypach dotyczących Polaków, Polsce przed transformacją, w jej czasie, a także po niej. Nie jest to jednak zdecydowanie dobra i warta uwagi pozycja. 

To zbiór felietoników, które dla polskiego czytelnika nie będą ciekawe. A dla niemieckojęzycznego? Uważam, że mogą być dosyć krzywdzące, niesprawiedliwe... dla odbioru Polski i Polaków, bo niewiele jest w tej książce poważnych i wartościowych treści. Chciałabym, żeby turyści przyjeżdżający do nas z krajów niemieckojęzycznych nie natykali przed podróżą na takie pozycje. Bo problem z tą pozycją jest jeden i to bardzo duży: Polacy będą zmęczeni tym ciągłym naśmiewaniem się z sytuacji, które znamy jak np. elektryk, który prowadzi Polskę ku wolności... - z czytania o sytuacjach, w których nie ma nic zaskakującego ani odkrywczego, a obcokrajowiec, który natrafi na tę pozycję - będzie przez ponad 120 stron czytał jedynie o przywarach Polaków... i summa summarum - również nie wyciągnie nic wartościowego z tej pozycji, chyba że bardzo zafałszowany obraz Polski i jej mieszkańców. Brakuje w tej książce dziennikarskiego zacięcia i przede wszystkim faktografii! To nie są wartościowe treści o polskiej kulturze czy mentalności. To krótkie, niewnoszące nic nowego felietoniki? Zapiski? 

Wiadomo - jak każdy naród mamy swoje stereotypy (prawdziwe lub nie), które nas dotyczą. Jednak przedstawianie zbiorowości tylko w taki sposób, w dodatku przez autora - Polaka - jest żenujące. Tym bardziej, że nie stoi za tym nawet dobry warsztat pisarski... przez większość czasu miałam wrażenie, że autor usiadł i napisał tę książkę w kilka godzin - bez żadnego planu i większego namysłu. Nie ma w niej nic odkrywczego, jest płytka, słabo napisana, a humor autora i przekonania do mnie zupełnie nie trafiły. Umieszczanie tej książki w księgarniach na półce "reportaż" jest dla niej wielką nobilitacją, ale dla pozycji z nią sąsiadujących obrazą. Zdecydowanie nie polecam. 

Moja ocena: 3/10

Tytuł: Szatańskie włosy
Autor: Graham Masterton
Wydawnictwo Albatros 
Stron 176

Z tą powieścią sytuacja jest dosyć specyficzna, bo doskonale wiedziałam (tu akurat zrobiłam research), że jest to jedna z najgorszych powieści Mastertona - nie oczekiwałam po niej niczego wielkiego i nic takiego również nie otrzymałam. To dosyć tandetna, infantylna powieść - horror, która może przerazić jedynie dziesięcio-, jedenastolatków. Jednak ten tkwiący w niej kicz, to było coś co akurat tamtego upalnego dnia, kiedy ją czytałam... było mi potrzebne. Bo to właśnie taka lektura do czytania na plaży, a nie w okresie Halloween, kiedy chcemy poczuć dreszczyk emocji. Jest w niej tak dużo absurdów, że na myśl o tym na mojej buzi pojawia się uśmiech. Uwaga: szatańskie włosy atakują. 

Kelly, główna bohaterka "Szatańskie włosów" jest uczennicą w salonie fryzjerskim słynnego stylisty. Do jednych z jej zadań należy oczywiście sprzątanie włosów i znoszenie toreb z nimi do piwnicy. Pewnego dnia zaczynają się ruszać, przybierać dziwne kształty,. Pewnego dnia także na jej ramieniu pojawiają się kolorowe włosy, których nie jest w stanie się w żaden sposób pozbyć. Nikt nie potrafi jej odpowiedzieć na pytanie skąd się wzięły... Kelly zaczyna podejrzewać u siebie jakąś chorobę. ale lekarze także nie potrafią jej pomóc. To nie koniec "dziwności" w jej życiu. W zagadkowych okolicznościach zaczynają ginąć osoby, które w jakiś sposób były związane z jej szefem, a ona sama nabiera nadludzkiej wręcz siły... Poznaje także nowego chłopaka, który jest gotowy pomóc zmierzyć jej się z demonami wkraczającymi w jej życie. 

To nie jest bardzo zły horro. Sam pomysł na fabułę, wątek "władcy much" był dosyć intrygujący, tylko potem jakoś zrobiło się tak bardzo absurdalnie, a przez to kiczowato. Ale... nawet czasami udało się autorowi wprowadzić nutę napięcia i niepokoju. Co prawda - im dalej w las, tym było gorzej, ale to było 176 stron niezłej (a może raczej nietragicznej?) rozrywki, która nie została o dziwo zdominowana przez wątek miłosny - za co autorowi należy się plus. Sama fabuła była przewidywalna, ale Masterton niekiedy na tyle dobrze wykreował klimat tej powieści, że nie rzucało się to tak bardzo w oczy. (No i można było poczuć niekiedy włosy w przełyku... od ogromu włosów w książce).

"Szatańskie włosy" są baaaardzo prostą książką, która u dorosłego czytelnika, który przeczytał choć jeden dobry horror lub obejrzał chociaż taki film nie wywoła gęsiej skórki. To zdecydowanie nie jest jedna z tych powieści, po których przeczytaniu będziemy bali się pójść sami do toalety. Także... na spokojnie - można czytać w każdych warunkach. W "Szatańskich włosach" mamy jednak do czynienia z tym rodzajem kiczu, który może być odrobinę fascynujący. Oczywiście - to nie jest pozycja, do której kiedykolwiek wrócę, jednak w tej całej otoczce kiczu, olbrzymiej prostoty - na pewien sposób... podobała mi się. Nie traktuję jej jako złej powieści Mastertona, ale jako dobrą młodzieżówkę - bo to jedynie wśród młodych czytelników może znaleźć poklask i uznanie. Dla mnie jest bardzo przeciętna... choć... jest w niej coś ujmującego. 

Moja ocena: 5/10

listopada 25, 2019

(715) Komiksowo: Artemizja & Pasja Artemizji

(715) Komiksowo: Artemizja & Pasja Artemizji
Tytuł: Artemizja
Autor: Nathalie Ferlut & Tamia Baudouin
Wydawnictwo Marginesy 
Stron 96

Artemizja Gentileshi była jedną z pierwszych malarek w Europie. W 1616 roku jako pierwsza kobieta została przyjęta do elitarnej Akademii Sztyki, tym samym zyskała nie tylko pozycję, ale przede wszystkim prawa dostępne do tej pory jedynie dla mężczyzn. Jej najsławniejszy obraz "Judyta zabijająca Holofernesa"... zaskoczył wszystkich swą brutalnością i wulgarnością. Dotąd kobiety mogły malować jedynie martwą naturę, pejzaże. Miały problem z kupnem chociażby materiałów do malowania... Nie mogły zarabiać na swoich obrazach, a nawet ich podpisywać.  

Osiągnęła sukces, jaki w tamtym czasie był niemożliwy do osiągnięcia przez kobietę. Droga do tego była jednak bardzo długo i trudna. Ojciec Artemizji - Orazio należał do jednego z uczniów Caravaggio, który w tamtym czasie zaczynał osiągać pozycję jednego z najważniejszych artystów epoki.  Nigdy nie osiągnął sławy swojego mentora, jednak wraz z synami utrzymywał się do końca życia właśnie z malarstwa... Malarstwo było wielkim marzeniem Artemizji, choć w pracowni odpowiadała jedynie za mycie pędzli i przygotowywanie materiałów. Jej ojciec, z którym miała bardzo skomplikowane relacje oddał ją pod opiekę przyjaciela... ten gwałcił ją i wykorzystywał... W sądzie Artemizja była wyśmiewana i poniżana... stała się pionkiem w ojcowskich rozgrywkach. Jednak nie tylko wtedy musiała walczyć o swoją godność i sprawiedliwość... 

Obraz "Judyta zabijająca Holofernesa" już od dawna funkcjonował w mojej kulturowo - artystycznej rzeczywistości. Przemawiał do mnie siłą swojego wyrazu, jednak nigdy nie zagłębiałam się w biografię jego autorki. Ta sytuacja uległa zmianie, gdy w moje ręce wpadł komiks wydany przez wydawnictwo Marginesy*… ujął mnie swoją kreską i wyrazistością z jaką zostały ukazane emocje. To jeden z tych komiksów, które poznaje się z wypiekami na twarzy, gorącym oczekiwaniem i zaciekawieniem odnośnie tego co będzie dalej. To świetne dzieło zarówno pod względem fabularnym, narracyjnym jak i graficznym. Emocje, emocje i jeszcze raz emocje. Niesamowita historia, która została świetnie oddana... wraz ze wszystkimi odcieniami szarości kryjącymi się w ludzkiej psychice. Nawet teraz... pisząc tę recenzję, wertuję "Artemizję" i grafiki w niej zamieszczone uderzają mnie równie mocno i przypominają wszystkie emocje, które zostały ukazane w tej historii. Historii kobiety, która zdecydowała się walczyć o siebie. 

Nathalie Ferlut (która była odpowiedzialna za scenariusz) oraz Tamia Baudouin (odpowiedzialna za rysunki) stworzyły razem komiks, który uderza swą wyrazistością. Wszystko w nim jest intensywne, a jednocześnie bardzo sugestywne. Obrazy mówią niekiedy więcej niż wypowiedziane słowa. Ważny jest każdy gest, zmarszczenie czoła bohaterów... i co najważniejsze wszystkie one zostały przez Baudouin zobrazowane. Z połączenia ich wspólnej pracy powstała dopracowana w najmniejszym nawet szczególe, bardzo poruszająca, opowieść o dorastaniu bez matki, dziwnych relacjach z ojcach, trudnym i bolesnym wkraczaniu w dorosłość i walce o samą siebie, a później także o swoją córkę. To walka o godność w świecie, w którym słowo kobiety ma marginalne znaczenie (o ile w ogóle jakieś ma...). A kobieta - malarz? To po prostu wymysł... dziecięce mrzonki, które są bardzo trudne do zrealizowania. 

W tym komiksie zachwyca przede wszystkim sposób wykreowania postaci tytułowej bohaterki: to silna, niezależna i bardzo charakterna kobieta, w którym nie ma wątpliwości, przejmującego strachu, poczucia bezsilności nawet w chwilach największych prób. Nawet gdy jest uwikłana w upokarzający proces o gwałt, w skomplikowane relacje z ojcem... jest niesamowicie silna. Jej postać, tak jak i całą historię poznajemy za sprawą retrospektyw, wspomnień osoby, która jedynie po części w nich osobiście uczestniczyła... istnienie pośrednika w poznawaniu tej historii sprawia, że między odbiorcami a główną bohaterką zostaje wytworzony swego rodzaju dystans, który sprawia, że Artemizja staje się po trochu dla nas postacią mityczną, szanowną matroną, do której nie mamy bezpośredniego dostępu. Ale to nie są negatywne odczucia. To dodatkowo wzmacnia wydźwięk tej postaci.


"Artemizja" jest ciekawym komiksem, którego największym atutem jest zarys postaci głównej, bohaterki o bardzo silnej osobowości, która jest gotowa walczyć o swoją godność i przyszłość. Retrospektywny sposób narracji jednocześnie pozwala wytłumaczyć czytelnikom, dlaczego np. relacje z ojcem nie zostały głębiej zarysowane. Opowieść o Artemizji Gentileshi odsłania przed czytelnikami najważniejsze wątki jej biografii, dochodzenia do miana pierwszej i zarazem największej barokowej malarki (dodatkowo na końcu komiksu znajduje się dwustronna notatka biograficzna). To krótka opowieść o niesamowitej i zdeterminowanej kobiecie, opowiedziana w bardzo niewymuszony sposób, a jednocześnie z ogromnym uznaniem dla jej talentu, sztuki i biografii. Pozycja genialna zarówno graficznie jak i narracyjnie. Zdecydowanie godna uwagi.

Ocena: 10/10

*Wszystkie grafiki pochodzą ze strony Wydawcy.

* * *
Tytuł: Pasja Artemizji
Autor: Susan Vreeland
Wydawnictwo Marginesy
Stron 384

Po przeczytaniu komiksu "Artemizja" przechadzając się wzdłuż półek z książkami w salonie... i zastanawiając się co przeczytać w dalszej kolejności mój wzrok padł na książkę "Pasja Artemizji". Nigdy wcześniej się jej nie przyglądałam z bliska... zakupiona kilka lat wcześniej w antykwariacie za złotówkę, kurzyła się na półce i czekała aż nadejdzie jej chwila. Swoją drogą sama byłam zaskoczona, że ta chwila nadeszła... jednak po przeczytaniu komiksu o barokowej malarce - był to wybór w pełni intuicyjny i uzasadniony. Chciałam dowiedzieć się o głównej bohaterce czegoś więcej - poznać jeszcze lepiej jej emocje, relacje z ojcem, historię gwałtu, małżeństwa... dążenia ku spełnieniu marzenia. "Pasja Artemizji" autorstwa Susan Vreeland stanowiła dla mnie rozszerzenie historii przedstawionej w komiksie i dlatego odebrałam ją pozytywnie. Komiks dał mi podwaliny, które sprawiły, że mogłam poczuć się zainteresowana zaprezentowaną historią... a jednocześnie sprawił, że w jego blasku, w mojej pamięci - powieść Susan Vreeland została odrobinę przyćmiona. 

"Pasja Artemizji" to dobra powieść, takie trochę czytadło? Fabuła jest taka sama jak losy Artemizji w komiksie, jednak tu mamy szansę poznać bohaterkę z "pierwszej ręki" - bo też mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową. Z tym, że w tym przypadku postać głównej bohaterki nie jest tak uwodzącą swoim charakterem. Jest cicha, trochę nieśmiała i walczy o siebie, jednak ja wolę tę Artemizję z komiksu - która jawi się jako heroiczna bohaterka, a przynajmniej tak jest odbierana przez innych. Tu tego heroizmu nie ma. Jest za to bardzo dobre oddanie realiów historycznych, obyczajowych, takie codziennego życia, ludzkiej mentalności. I w sumie przez to może wydawać się, że także sama główna bohaterka wydaje się realniejsza niż w komiksie... jest bardziej świadoma ograniczeń czasów, w których przyszło jej żyć i jest kobietą o mentalności, która bardziej do tamtych czasów pasuje. Oczywiście - walczy o siebie, jednak nie czuć w tym takiej brawury jak w przypadku komiksu. 

Ale... mnie właśnie ta brawurowość bohaterki w komiksie najbardziej uwiodła. To co otrzymujemy zarówno w przypadku komiksu jak i powieści to interpretacja biografii wybitnej malarki. Jako interpretacja swą barwnością (w znaczeniu dosłownym jak i potocznym) zdecydowanie bardziej przemawia do mnie graficzne zobrazowanie losów Artemizji. Jednocześnie powieść Vreeland może stanowić uzupełnienie komiksowe (które jednak nie jest konieczne). Autorka położyła bowiem nacisk na kwestię małżeństwa Artemizji, jej samotnego życia, próby pogodzenia sztuki i macierzyństwa, a także relacjach z ojcem. Możemy bardzo dobrze przyjrzeć się dojrzewającej Artemizji, a także malowniczym sceneriom Włoch.

Nie można mieć nic do zarzucenia językowi tej powieści - Susan Vreeland na co dzień wykłada na kursach literatury angielskiej, kreatywnego pisania i historii sztuki... to wszystko widać w tej pozycji. Mam wrażenie, że gdybym nie znała komiksu to odebrałabym tą powieść o wiele pozytywniej. Jednak... sama historia Artemizji Gentileshi nie jest mi na tyle bliska i przede wszystkim dla mnie na tyle pasjonująca, fascynująca i znajdująca się w kręgu moich zainteresowań, żeby wszystko co dotyczy tej malarki zachwycało mnie w tym samym stopniu. Książka Vreeland jest świetna, choć przedstawia nam zupełnie inny obraz bohaterki. Pięknie i sensualnie napisana, wciąga i angażuje w lekturę... jednak w porównaniu z genialnym komiksem - wypada dosyć blado, choć jednocześnie są to dwie zupełnie różne kategorie, których nie należałoby porównać. To po prostu kwestia tego, że silna i brawurowa osobowość komiksowej Artemizji góruje nad tą oddaną bardzo realnie pod względem historycznym, a przez to cichszą bohaterką powieści.

Moja ocena: 7+/10

listopada 14, 2019

(714) Komiksowo: Kroniki Francine R.

(714) Komiksowo: Kroniki Francine R.
Tytuł: Kroniki Francine R. 
Autor: Boris Golzio
Wydawnictwo Marginesy
Stron 138

Opis wydawcy: 
Gestapo aresztowało Francine R. i jej siostrę 6 kwietnia 1944 roku. Powodem był udział ich brata Joannèsa w ruchu oporu. Obie kobiety najpierw znalazły się w transporcie z innymi uwięzionymi, a potem je rozdzielono. Siostra Francine trafiła do obozu pracy w Hanowerze, a ona sama najpierw do obozu w Ravensbruck, a potem do jednej z fabryk broni doglądanych przez Hermana Göringa.
Podróż Francine była niezwykle ciężka. Bito ją od momentu aresztowania przez Gestapo, nieustannie poniżano, przewożono bydlęcymi wagonami, szczuto psami na platformach obozów pracy, poddawano medycznym eksperymentom, delegowano do rozbierania zwłok i odbierania dobytku żywym, zmuszano do katorżniczej pracy… Jednak kobieta nigdy nie utraciła nadziei, że wyjdzie z tego piekła żywa.

O swoich wojennych przeżyciach Francine opowiedziała ze szczegółami Borisowi Golzio. Ten przez długi czas nie wiedział, co z tym szokującym materiałem zrobić, by w końcu zdecydować się na uczynienie z tej rozmowy powieści graficznej. Każde słowo w komiksie pochodzi z opowieści Francine i oddaje jej dosadny sposób mówienia, powtórzenia, wahnięcia w głosie. Wszystko po to, by jak najbardziej zbliżyć się do prawdy ukrytej w słowach kobiety. Jednej z wielu uwięzionych, których głos, każde słowo powinny zostać ocalone od zapomnienia.

Moja opinia:
Temat II wojny światowej jest tematem szeroko wykorzystywanym w kulturze. Nie ma miesiąca by na rynku wydawniczym nie pojawiła się pozycja nawiązująca do tej tematyki. Jedną z takich pozycji jest komiks z wydawnictwa Marginesy. „Kroniki Francine R.” to kolejne świadectwo, spisany głos, jednak na tle innych publikacji… zginąłby w tłumie, gdyby nie miał formy powieści graficznej. To właśnie forma graficzna wzbogaca to świadectwo, choć zobrazowanie warunków panujących w obozach, w których przebywała Francise zdecydowanie niekiedy odbiega od historycznej rzeczywistości tamtego okresu. Mimo, że komiks jest gatunkiem, w który dopiero się zanurzam (jednak już teraz mogę stwierdzić, że w ofercie wydawnictwa znajduje się co najmniej kilka lepszych komiksów - chociażby „Tetris” czy „Artemizja”), to wiem, że „Kroniki Francine R.” nie są pozycją obowiązkową ani zbytnio przejmującą. Znieczulica? Nie. Raczej kwestia zanurzenia w temacie i świadomość, że świadectwo Francine jest (niekiedy aż do bólu) subiektywne, a za granicą może być krzywdzące – w szczególności dla Polaków. Publikacja ratuje się wstępem autora, krewnego Francine, który poznał jej historię, a po latach zdecydował się na jej zilustrowanie i wydanie. Odbiór sytuacji Francine w wielu punktach różni się od tego jak dane sytuacje postrzegają historycy. Dlatego jeśli zdecydujecie się na zapoznanie z tym komiksem – KONIECZNIE przeczytajcie wstęp autora i Joanny Ostrowskiej… aby uniknąć nieprzyjemnych wrażeń z lektury, choć mam wrażenie, że od tych nie da się w pełni odseparować. I przyznaję – nie zapałałam sympatią do Francine, choć to nie powinno w żadnej mierze wpływać na mój odbiór jej ciężkich wojennych przeżyć. 

Muszę odnieść się do jednego z aspektu tego komiksu, a więc negatywnego podejścia Francine do Polek, które jej zdaniem były brudne, kradły buty, chleb, wodę... w tych wszystkich działaniach kierowała nimi rzekomo nienawiść do Polek. I nie chodzi tu o to, czy tak było czy nie. Chodzi o zrozumienie, co próbuje nam przekazać we wstępie Ostrowska, że w każdym stadzie może się znaleźć czarna owca, a przyczyny tego mogą być bardzo zróżnicowane. Dla Polski okupacja była trudniejsza niż dla Francji, Francja nie udzieliła Polsce obiecanej pomocy, a większość Polek miała większe „obozowe doświadczenie” od Francine. Bohaterka postrzegała Niemki jako morderczynie i kryminalistki, najgorszych przestępców, choć te w rzeczywistości w większości trafiały do obozów ze względów politycznych lub obyczajowych (np. lesbijki). To jednak nie miało wtedy znaczenia – były Niemkami i tyle. Francine ma twarde i dobitne poglądy, zresztą taki sam jest jej sposób wysławiania, którego Golzio nie zmienił. To dodaje temu komiksu autentyczności, którą bardzo doceniam. 

Pobyt Francine w obozie, a później w fabryce był ciężki – nie ma co do tego żadnych wątpliwości, jednak nie był on dla niej cięższy niż dla innych. Była Francuzką. Nie znalazła się w samym środku Holokaustu, ale pozostając gdzieś na jego obrzeżach dostrzegała niektóre mechanizmy nim rządzące. Dla zwykłego człowieka znajdującego się w takiej sytuacji (pamiętajmy, że Francine w obozie była stosunkowo krótko) jej losy – katorżnicza praca, zmęczenie, głód… budzą smutek, jednak choć bardzo chciałabym uniknąć takiego generalizowania „inni mieli gorzej”, ponieważ w tych czasach „wszyscy” mieli źle, to nie da się nie dodać, że wspomnienia Francine są szczątkowe. „Kroniki Francine R.” dają ogólny pogląd na panującą sytuację – podróż w bydlęcych wagonach, głód, zimno, katorżnicza praca, długie apele na zimnie, eksperymenty itd…, jednak nie zagłębiają się mocno w żaden z tych aspektów. Komiks Golzio, spisana i zilustrowana historia Francine kończy się w momencie, gdy ona milknie. Nie wybiega poza jej słowa, wspomnienia, odczucia, a więc sposób pojmowania tamtych wydarzeń. Golzio czasami dodaje jakiś przypis, uzupełnia historię Francine, jednak robi to na tyle rzadko, że wydaje się to wręcz niezauważalne. 

„Kroniki Francine R.” są ciekawym komiksem, zapisem jednostkowych doświadczeń, jednak nie źródłem historycznym. Obrazują sposób odczytywania pewnych sytuacji. Interesująca kreska i szarobura kolorystyka ilustracji oddają klimat tamtych czasów i sprawiają, że czytelnikowi jest się łatwiej przenieść w tamte czasy. Nie jest idealnie, bo zabrakło mi trochę wyraźniejszego zarysowania mimiki bohaterów. To krótki komiks, w którym zostało zobrazowane wiele wydarzeń, jednak niekiedy brak w nich zależności przyczynowo – skutkowej. Mam wrażenie, że przez to akcja jest trochę pourywana. Praca Golzio jest komiksem, który można, ale nie trzeba przeczytać. Nie jest to obowiązkowa pozycja dla fanów komiksu, ale interesująca praca „na jeden raz”. To prosta historia, która raczej nie zostanie z czytelnikiem na dłużej, ale podczas lektury może wywołać refleksję odnośnie subiektywności odbioru rzeczywistości... a to coś o czym powinnyśmy pamiętać zawsze. 

Moja ocena: 7-/10

listopada 08, 2019

(713) Golem

(713) Golem
Tytuł: Golem
Autor: Gustaw Meyrink
Wydawnictwo Vesper
Stron 337

"Golem" jest powieścią z 1915 roku. W Polsce po raz pierwszy został wydany w 1919. Głównym bohaterem jest Pernat, konserwator sztuki i jubiler. Mieszka w starej kamienicy, w praskim getcie. Odwiedziny tajemniczego mężczyzny zmieniają jego życie. Gość przekazuje mu księgę Ibbur, by ten naprawił uszkodzony inicjał. Podczas przeglądania księgi nachodzą go wizje, a język który wcześniej był dla niego niezrozumiały... przestaje takim być. Pernat tym samym trafia między dwie rzeczywistości, których łącznikiem staje się mityczna postać Golema. To jednak dopiero początek zagadkowych wydarzeń rozgrywających się na ulicach dawnej żydowskiej dzielnicy Pragi.

Moje pierwsze spotkanie z "Golemem" Gustava Meyrinka - nie da się ukryć... - nie było łatwe. Na półce czekała książka (oczywiście w wersji papierowej), ale skusił mnie audiobook - tłumaczenie to samo, więc co to za różnica? Ogromna. Padłam po kilku rozdziałach. Takie to wszystko zawiłe, dużo bohaterów, jakby poucinane sceny... jeśli dodać do tego fakt, że na słuchaniu audiobook'u muszę się naprawdę skupić... nie udało mi się zapoznać z "Golemem" w takiej formie. Nie wiedziałam czy to akcja jest taka pourywana - czy też ja się po prostu wyłączam i tym samym opuszczam pewne fragmenty, więc potem przez to nie wiem co się dzieje w książce? Zniechęciłam się bardzo. Wiedziałam jednak, że tę historię chcę w końcu poznać... po pewnym czasie sięgnęłam po wersję papierową i zrozumiałam, że to wcale nie były "problemy" ze mną, nie wyłączałam się podczas odsłuchiwania audiobooka. Ta książka po prostu taka z początku jest - trudno wkręcić się w akcję, spamiętać bohaterów, zrozumieć o co tak naprawdę w niej chodzi. Na późniejszych stronach staje się jedynie odrobinę łatwiejsza w odbiorze, jednak zanurzenie się (na spokojnie) w tym świecie pozwala czerpać radość i przyjemność z języka jakim została napisana - świetnego tłumaczenia Antoniego Lange. A potem? Potem czyta się już ją tylko dla opisów praskiej dzielnicy żydowskiej, w oczekiwaniu na rozwiązanie głównych wątków. Zakończenie wbija w fotel i stanowi rekompensatę dla tych wszystkich większych i mniejszych trudności, na jakie natrafia czytelnik w trakcie lektury.

Przed rozpoczęciem lektury dobrze wbić sobie do głowy informację, że nie jest to horror rozumiany tak jak nam to obecnie przedstawia sfera popkultury. Lęk i grozę wywołują zmagania głównego bohatera z własnymi ograniczeniami, trudną do zidentyfikowania przeszłością - próba jej odzyskania, a zarazem odnalezienia się w nowej - mistycznej rzeczywistości, w której dla bohatera pojawia się coraz więcej zagadek. Jednocześnie musi zmagać się z porywami serca i niejasnymi ludzkimi zachowaniami, które sprawiają, że niekiedy już sam nie wie co ma myśleć...

"Golem" będzie zdecydowanie wspaniałą literacką ucztą dla wszystkich, w których kręgu zainteresowań znajduje się mistycyzm, okultyzm, księgi tajemne (np. kabała). Zdecydowanie nie brakuje w tej książce symboliki i folkloru, który nie zawsze zostaje czytelnikowi wyjaśniony. Ta niewiedza co do dokładnego znaczenia danych wydarzeń (po których jednak zachowanie bohaterów się zmienia) sprawia, że dla tych "niewiedzących" świat przedstawiony w "Golemie" staje się jeszcze bardziej mistyczny - poziom aury tajemniczości wzrasta. Ja właśnie byłam takim czytelnikiem, który choć czasami nie wiedział dokładnie o co chodzi, co się dzieje... dalej zanurzał się w tej powieści z jeszcze większą fascynację. "Golem" przy bliższym poznaniu zdecydowanie zyskuje.

Tak samo jak główny bohater Pernat, który z każdą kolejną stroną staje się dla czytelników coraz bardziej człowiekiem z krwi i kości, a nie papierową literacką postacią - posiada trudności, zmaga się z niepewnościami. Jest postacią, która zyskuje sympatię ze względu na swoją niedoskonałość. Meyrink świetnie zobrazował wszystkie postacie. Są kontrastowe i bardzo wyraziste. Tym samym tworzy w swojej powieści dwa plany / czy też podkreśla jeszcze bardziej fakt istnienia dwóch rzeczywistości. Tej realnej, w której rozgrywają się intrygi, romanse, a bohaterowie zmagają się nie tylko z miłosnymi, ale także morderczymi zapędami. Na drugim planie rozgrywają się mistyczne wydarzenia, którym towarzyszą duchowe zmagania głównego bohatera.

Tłumaczenie, którego dokonał Antoni Lange jest odrobinę poetyckie - i nie ukrywajmy: nie można mieć mu nic do zarzucenia. Różni się odrobinę od współczesnego języka, ale nie na tyle, żeby utrudniać nam lekturę. Zdecydowanie podnosi jej walory literackie. Sprawia, że zanurzamy się w ten świat. "Golem" nie jest jednak powieścią nadającą się do czytania w pędzie - trzeba do niej przysiąść i się na niej skupić. To "vesperowskie" wydanie ma taką przewagę nad innymi, że posiada posłowie napisane przez Macieja Płazę, które pozwala uporządkować w głowie właśnie przeczytaną książkę, zapoznaje co nieco z sylwetką autora. Świetne tłumaczenie, mroczne ilustracje, posłowie Macieja Płazy i przede wszystkim treść sprawiają, że jest to powieść, na którą warto zwrócić uwagę. Choć... zdecydowanie w skupieniu. 

października 18, 2019

(712) Żarcik i inne (bardzo różne) opowiadania

(712) Żarcik i inne (bardzo różne) opowiadania
Tytuł: Żarcik i inne (bardzo różne) opowiadania
Autor: Antoni Czechow 
Wydawnictwo MG
Stron 176

Przez większość swojego czytelniczego żywota mówiłam (i byłam święcie przekonana), że nie lubię czytać opowiadań. Nie byłam kompletnie przekonana do tej formy twórczości literackiej. To jednak... jak się pewnie domyślacie - się zmieniło. Za sprawą dwóch pisarzy opowiadania zagościły na stałe wśród moich czytelniczych przeżyć, zdobyczy i planów - a ja zrozumiałam, że to nie była kwestia "niepolubienia się" z literacką formą jaką jest opowiadanie, a po prostu niemożność trafienia na takie, które by do mnie przemówiły. Alberto Moravia i Antoni Czechow przekonali mnie, że z czytania opowiadań mogę czerpać mnóstwo radości i satysfakcji. Dziś więc opowiem Wam co o nieco o opowiadaniach jednego z tych panów, czyli o ułamku z twórczości Czechowa - ale i na Moravię w odpowiednim momencie przyjdzie kolej.

Antoni Czechow był rosyjskim pisarzem, uznawanym przez wielu za mistrza krótkiej formy literackiej. Jego opowiadania łączą w sobie obrazki obyczajowe, skrawki z życia chłopów, urzędników, kupców i ziemian, a krytyka, takie "pstryczki" w nos zostają połączone z komizmem - zarówno sytuacyjnym jak i tym postaci. W prezentowanym przeze mnie zbiorze... znalazło się 28 miniatur, które zmieściły się na zaledwie 170 stronach. Z początku myślałam, że będzie to lektura, którą będę tygodniami podczytywała... okazała się jednak na tyle angażująca, poprawiająca nastrój, ciekawa i pokazująca inteligencję autora idącą w parze z niezwykłym zmysłem obserwacyjnym, że zbiór... wręcz połknęłam. No cóż. Nie dało się dawkować. To było zbyt dobre.

W zbiorze opowiadań Czechowa wydanym przez wydawnictwo MG znaleźć możemy zarówno te najpopularniejsze utwory jak tytułowy Żarcik, Śmierć urzędnika czy też Kameleon, ale także te mniej znane jak Damy, Malcy czy Syrena. 28 miniatur - jest w czym wybierać. Jestem pewna, że każdy znajdzie wśród nich coś dla siebie. Dużo w tym zbiorze groteski, ironii, żartu, ale także niekiedy odrobinę nostalgicznej refleksji dotyczącej ludzkich układów i mentalności. Piękne (a może również nieco przerażające?) jest to, że choć od ich napisania minęło ponad 100 lat... prawie nic nie straciły na aktualności. Ludzkie przywary, wady, dziś powiedzielibyśmy "nie fair" zachowania są takie same. Niestety nie spotkałam się jeszcze ze współczesną, taką literacką perełką. Opowiadania Czechowa to utwory, których chyba nie da się nie polubić - nie trzeba być ku temu fanem klasyki. Wystarczy kochać literaturę. Choć... nawet bez tej miłości się obędzie. Jestem pewna, że dwu... trzystronnicowe miniatury uwiodą nawet osoby, które po książkę sięgają od święta. 

I to nie chodzi o to, żebyście po lekturze tego zbioru - potrafili dokładnie streścić wszystkie zaprezentowane w nim utwory. Ja tę entuzjastyczną recenzję piszę kilka miesięcy po lekturze opowiadań Czechowa - z fabuły... pamiętam niewiele. Mimo wszystko - na samo wspomnienie czasu przeżytego przy lekturze tej książki na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Bo to rozrywka w najczystszej i najlepszej postaci. Angażująca, rozbawiająca, świetnie napisana.... i ujmująca językowym i psychologicznym zacięciem. Uwodząca swą treściwością i świetnie zarysowanymi bohaterami. Perełka, obok której nie można przejść obojętnie.

października 07, 2019

(711) Skandynawia Halal. Islam w krainie białych nocy.

(711) Skandynawia Halal. Islam w krainie białych nocy.
Tytuł: Skandynawia Halal. Islam w krainie białych nocy.
Autor: Maciej Czarnecki
Wydawnictwo Agora
Stron 304

Narracje dotyczące islamu, obecności muzułmanów w Europie są zazwyczaj jednostronne. Na rynku wydawniczym pojawiają się pozycje, które wybielają tę religię i społeczność oraz te, które przekonują, wysuwając jako przykłady wydarzenia do których dochodzi na świecie (mowa oczywiście o zamachach, radykalizacji wyznawców), że islam stanowi realne zagrożenie. W tematyce muzułmańskiej przeważają czarno - białe publikacje. Jedne przerażają, inne bagatelizują.

Być może właśnie dlatego reportaż Czarneckiego zachwycił mnie tak bardzo. To pozycja wyjątkowa przez odcienie szarości, które pokazuje. Autor nie staje po żadnej ze stron barykady. Nie próbuje przekonać, że muzułmanie to nieskazitelni ludzie, z których strony nie mamy się obawiać niczego złego, ale także nie karmi nas mrożącymi krew w żyłach opowieściami o ich dewiacjach i morderczych zamiarach... W "Skandynawii Halal" osoby wyznania islamskiego zostali po prostu pokazani jako grupa ludzi - taka jak każda inna. A dla każdej ze społeczności, grup ludzkich jedną z cech charakterystycznych jest to, że może się znaleźć wśród nich zarówno czarna owca jak i nieskazitelny swą bielą baranek. I czarna owca, i biały baranek wyróżniają się na tle stada... błędem jest jednak patrzenie na ogół przez pryzmat tylko jednego z nich - niezależnie od tego czy skupimy się na dobrym czy złym pierwiastku. Świadomość ich współistnienia ze sobą... pozwoli nie zwariować.

Czarnecki napisał wielowymiarowy reportaż, w którym pokazuje wiele twarzy islamu. Zderza jego postępowość z przewijającym się zacofaniem. Opisuje historie muzułmanów mieszkających w Szwecji, Danii i Norwegii - i oddaje im głos. Pozwala im opowiedzieć swoje historie, podzielić się swoimi poglądami... także tymi, które zdecydowanie do statystycznego czytelnika nie trafią. Islam zostaje tu ukazany jako społeczność, która podlega przemianom i próbom takim jak inne - nie braknie w niej więc feministek, społeczności LGBT, drużyn walczących o miejsce w ekstraklasie. Jednocześnie walczy z pewnym determinizmem narzucanym przez złe, nie idące z duchem czasu pojmowanie religii, a więc zabójstwami honorowymi, radykalizmem...

Politycy i media podsycają strach przed imigrantami, a naturalny ludzki lęk przed tym co nieznane i inne także nie ułatwia sytuacji. Gdy dodamy do tego różnice kulturowe, obyczajowe, widoczne w hierarchii społecznej i zwyczajach... okazuje się, że integracja staje się bardzo trudna, a gdy tej brak - o konflikty i nieporozumienia bardzo łatwo. Z tym, że jak pokazuje książka Czarneckiego integrować nie zawsze jest się prosto - z jednej strony kraje skandynawskie zachęcają do integracji, a z drugiej strony brak nad tym wszystkim czuwającej ręki, która przypilnowałaby, żeby integracja nie kończyła się w tym samym momencie, w którym kończą się pieniężne profity z niej wynikające. Jednocześnie wypowiedzi bohaterów reportażu Czarneckiego pokazują, że wcale nie tak łatwo stać się "swoim" dla Szweda czy Norwega.

Czarnecki w swojej książce oddaje głos nie tylko muzułmanom, ale także ludziom, którzy z nimi współpracują, egzystują, stykają się w codziennym życiu. Szwedom, Norwegom, Duńczykom, ale także Polakom, którzy spotykają się z nimi na gruncie skandynawskim. Opowiada czytelnikom historie przeczytane w gazetach, książkach, przekazuje (a raczej pokazuje) informacje zasłyszane od polityków i działaczy społecznych. Daje czytelnikom materiały i zachęca na ich podstawie nie tyle do wyciągania wniosków, co do stawiania sobie pytań, poddawaniu ugruntowanych przekonań w pewne wątpliwości. To sprawia, że "Skandynawia Halal. Islam w krainie białych nocy" jest w pewnym sensie uniwersalnym reportażem, zbiorem tekstów, w których odnajdą się wszyscy. Zarówno ci, którzy już dawno przekreślili muzułmanów, jak i ci, którzy są ich wielkimi orędownikami, ale przede wszystkim osoby, które cały czas dążą do wyrobienia sobie własnej opinii... i nie lubią ulegać tym, którzy krzyczą najgłośniej. 

maja 29, 2019

(710) Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty

(710) Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty
Tytuł: Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty. 
Autor: Katarzyna Kobylarczyk
Wydawnictwo Czarne
Stron 160

Hiszpania to kraj kontrastów (nie tylko geograficznych). To świat dosyć zamknięty dla innych - chociażby ze względów językowych. Po angielsku porozumiemy się tylko w największych miastach, w ich centrach i to z młodymi ludźmi. O książce Katarzyny Kobylarczyk usłyszałam kilka lat temu podczas nauki języka hiszpańskiego. Od tego czasu siedziała gdzieś z tyłu mojej głowy. 160 stron prozy Kobylarczyk okazało się dla mnie bardzo krótką, szybką lekturą... pozostawiającą pewien niedosyt, a jednocześnie oferując coś zupełnie innego od tego czego się spodziewałam. 

Sięgając po reportaż Kobylarczyk chciałam poczytać o fiestach - nie tylko jako o ich niesamowitej oprawie, emocjach im towarzyszącym, ale przede wszystkim o ich fenomenie i genezie - chciałam ujrzeć je po trochu z socjologicznej strony. Marzyło mi się także o wiele więcej rozmów z rodowitymi Hiszpanami, którzy ukazaliby fiesty i szaleństwo, które w ich obliczu ogarnie Hiszpanię właśnie ze swojej perspektywy. A nie z perspektywy turysty, który zachwycony rozgląda się wokół siebie, ale tak naprawdę trudno mu zrozumieć dlaczego państwo rok w rok przeznacza na ten cel miliony, jeśli nie miliardy euro. Jeśli będziecie mieli podobne oczekiwania do moich - możecie się odrobinę zawieźć. Autorka niekiedy próbuje trochę zahaczyć o genezę fiest, emocje Hiszpanów i historię... jednak nie ma zasady co do tego czy w danym tekście takie aspekty się pojawią. Z tego powodu "Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty" to raczej zbiór krótkich literackich impresji z podróży po Hiszpanii.

Katarzyna Kobylarczyk swoje opowieści o Hiszpanii rozpoczęła od bloga Septimo Piso - na szczęście książka nie jest przedrukiem jej wcześniejszych tekstów, choć wierni czytelnicy... znajdą w niej echa miejsc, o których mowa była na stronie.  Co ciekawe ten zbiór nie jest jej wydawniczym debiutem. W 2009 roku w księgarniach ukazał się zbiór reportaży "Baśnie z bloku cudów" o Nowej Hucie. Swoje teksty publikowała także między innymi w "Gazecie Wyborczej", "Tygodniku Powszechnym", "Polityce" i "National Geographic Traveler". 

Podczas swojej podróży po Hiszpanii, jej zapomnianych miasteczkach Kastylii - La Manchy, Andaluzji, Katalonii i Estremadury zbiera i kolekcjonuje wrażenia i emocje - przede wszystkim te własne. I to je wraz z krótkimi opisami fiest i napotkanych osób nam przekazuje. W sposób zaskakująco poetycki. "Pył z landrynek." nie jest reportażem, który uwiódł mnie opowiedzianymi historiami, ponieważ choć przekazuje parę ciekawostek czy też ciekawych faktów historycznych... pozostawia po sobie duży niedosyt - rozbudza ciekawość, ale jednocześnie nie pozostawia otwartej furtki, przez którą przejście pozwoliłoby nam ją zaspokoić. Uwiódł mnie jednak językiem jakim został napisany - walory językowe są większe niż te faktograficzne, a przy tym wystarczająco duże, żeby warto było sięgnąć po pozycję Kobylarczyk.

Autorce kilka razy udało się mnie zaskoczyć przedstawionymi historiami, bowiem o ile każdy słyszał o fiestach w Madrycie, Sevilli... to już o fieście w Vilanova polegającej mdz. innymi na obrzucaniu się landrynkami - jedynie nieliczni. To właśnie ten tytułowy "Pył z landrynek", tekst opowiadający o fieście, podczas której wszędzie czuć słodki zapach, a dzieci schylają się i podnoszą rozsypane landrynki z ziemi, a następnie je zjadają... najbardziej oddziałał na moją wyobraźnię. Nie zabrakło w tym zbiorze także opowieści o rzucaniu się szczurami, rzepą, waleniu w bębny tak intensywnym i długim, że dłonie aż krwawią... a także impresji z tych fiest bardziej znanych takich jak podpalanie ogromnych styropianowych figur, przepędzanie bojowych byków, korridy. 

Teksty zawarte w tym zbiorze są stosunkowo zróżnicowane - i nie poruszają jedynie tematu fiest. W tych krótkich trzy - czterostronicowych tekstach ukryte są także hiszpańskie spotkania, historie z pomijanych przez turystów miasteczek. Brak jakiejś regularności w tym zbiorze - to teksty z trzech lat, jednak nie zostały w żaden sposób ułożone, posegregowane, usystematyzowane. Autorka skacze po latach ich napisania i miejscach, które opisują. Jedynym wyrazem dbałości o kwestie formalne w tej książce jest moim zdaniem słowniczek, który znajduje się na końcu książki i wyjaśnia hiszpańskie określenia pojawiające się w książce. 

"Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty" jest ciekawym zbiorem reportaży, ale skierowanym głównie do laików w temacie hiszpańskich fiest. Dla osób, które wcześniej już się interesowały tematem zostanie odebrany jako niepodparty wiedzą naukową zbiór krótkich historii z podróży. To co wyróżnia ten zbiór i zdecydowanie działa na jego korzyść jest poetycki język autorki, dzięki któremu prezentowane za jego sprawą historie pochłaniają. Zabierają nas w świat małych hiszpańskich miasteczek, które jawią nam się jako enigma, ale z drugiej strony dzięki autorce możemy idealnie zatopić się w ich atmosferę. W książce Katarzyny Kobylarczyk widać pasję i to jej ogromny plus. Brakuje jednak zaplecza teoretycznego, zagłębienia się odrobinę psychologicznego, trochę socjologicznego, nieco historycznego w fenomen hiszpańskich fiest. To by zdecydowanie podbiło wartość tej pozycji. A tak? To naprawdę ciekawa, choć nie obowiązkowa pozycja. 

Moja ocena: 4/6

maja 19, 2019

(709) Kolejna edycja konkursu

23 kwietnia, czyli w Światowy Dzień Książki (ustanowiony w 1995 roku przez UNESCO ma na celu promocję czytelnictwa, edytorstwa i ochronę własności intelektualnej prawem autorskim.) poznaliśmy nominowanych do 12. edycji Nagrody Literackiej m.st. Warszawy, najstarszego i jednego z najbardziej prestiżowych wyróżnień literackich w Polsce. Laureatów poznamy 9 czerwca.

Każdy kolejny rok to nie tylko książkowe nowości, ale także zmiany w sposobie informowania o nominowanych książki - w tym roku po raz pierwszy w Polsce nominacje ogłosili również najpopularniejsi bookstagramerzy za pomocą InstaStories.

Nadesłano w sumie 3800 zgłoszeń, z nim wybrano tylko kilkanaście nominowanych tytułów...

Siedmioosobowe jury pod przewodnictwem Janusza Drzewuckiego przyznało trzy nominacje w każdej kategorii:
proza·         Wiesław Myśliwski Ucho igielne
·         Zyta Rudzka Krótka wymiana ognia
·         Krzysztof Varga Sonnenberg
poezja·         Krystyna Dąbrowska Ścieżki dźwiękowe
·         Jadwiga Malina Czarna załoga
·         Ewa Sonnenberg Schizofrenia & Company
literatura dla dzieci·         Justyna Bednarek, il. Daniel de Latour Babcocha
·         Małgorzata Ruszkowska, il. Marta Ruszkowska Warszawiacy
·         Cezary Harasimowicz, il. Marta Kurczewska Mirabelka
edycja warszawska·         Piotr Kubkowski Sprężyści. Kulturowa historia warszawskich cyklistów na przełomie XIX i XX wieku
·         Andrzej Skalimowski Sigalin. Towarzysz odbudowy
·         Andrzej Żor Dom. Historia przytułku św. Franciszka Salezego

Nagrodzie towarzyszy szereg wydarzeń popularyzujących literaturę i zachęcających do czytania, m.in.: spotkania autorskie podczas majowych Warszawskich Targów Książki na stoisku Zaczytana Warszawa czy spotkania z laureatami w księgarnio-kawiarni Wrzenie Świata oraz podczas literackiego pikniku „Imieniny Jana Kochanowskiego” organizowanego przez Bibliotekę Narodową przy wsparciu m.st. Warszawa. Aż odrobinę smutno robi mi się na myśl, że nie mieszkam w Warszawie... :) Pozostaje mi więc czekać na ciekawe wydarzenia literackie w Poznaniu. 

A komu kibicuję w konkursie szczególnie? Pod koniec sierpnia miałam okazję przeczytać "Krótkę wymianę ognia" i to jedyna książka, którą znam z tego zestawienia - gorąco jej kibicuję i zachęcam Was do przeczytania mojej recenzji i jej samej :) https://ksiazki-inna-rzeczywistosc.blogspot.com/2018/08/697-krotka-wymiana-ognia.html
 
Informacji można też szukać na Instagramie pod hasztagiem #nagrodaliterackawarszawy. :)

kwietnia 23, 2019

(708) Patronat - "Dwa stadiony"

(708) Patronat - "Dwa stadiony"
Obszar moich działań się zmienia, a życie płynie dynamicznie... siedzę obok stosu prawie czterdziestu przeczytanych - niezrecenzowanych książek i analizuję ostatnie 8 lat blogowania. Lada chwila skończę 20 lat. "Książki - inna rzeczywistość" są więc moją przestrzenią rozwoju, opowieści o literaturze i mojej pasji już prawie połowę mojego życie. Trudno myśli mi się o chwilach przed utworzeniem tej strony... pozostały jedynie migawki - pierwsza samodzielnie przeczytana seria książek (czyli wszystkie tomy historii o Ani z Zielonego Wzgórza), 9 wigilia w moim życiu i stos książek pod choinką (takich jak nad "Nad Niemnem", "Faraon", "Lalka"), tydzień spędzony w łóżku z sagą Zmierzch (gdy wychodziłam z pokoju tylko na posiłki), niesamowite oczarowanie okładką "Żelaznego króla" (z okresu niesamowitej fascynacji romansami paranormalnymi), a potem...? 


Potem są już "Książki - inna rzeczywistość": pierwsza recenzja ("Zmierzch") i ekscytacja związana z pierwszą współpracą wydawniczą (wydawnictwo Wilga i ich "Deklaracja"). Mogę dokładnie opisać kanapę, poduszki, koce i pluszaki, które znajdowały się w moim dziecięcym (a może już nastoletnim?) pokoju 8 lat temu, gdy czytałam swój pierwszy egzemplarz recenzencki... ("Szkoła, miłość i inne diety" z wydawnictwa Otwartego - swoją drogą... była to chyba najlepiej wypromowana przeze mnie książka ;) Zachęciłam do jej przeczytania co najmniej połowę dziewczyn w klasie... ja sama mam do niej sentyment do dnia dzisiejszego). 

O tym (zaokrąglając) tysiącu książek przeczytanych w trakcie tych ośmiu lat - o każdej z nich mogę powiedzieć choć jedno zdanie. Nie - nie pamiętam dokładnie fabuły, bohaterów, po lekturze książek o wiele częściej w mojej pamięci pozostają pewne poruszane zagadnienia, a jeszcze częściej... emocje, które wywołały. Są także takie pozycje, które zapadły mi w pamięć, ze względu na związane z nimi okoliczności. 

Jedną z takich pozycji jest bez wątpienia recenzowany przeze mnie w 2013 roku "nieakademicki wstęp do teologii", czyli "Każdy jest teologiem" - dziś czytam tę recenzję z lekkim z zażenowaniem... ale pewnie z takim samym zażenowaniem podejdę za kolejne 6 lat do tekstu, który właśnie czytacie (tak... tak... nigdzie się nie wybieram, "Książki - inna rzeczywistość" będą trwały ;)). Na recenzję tej książki trafił jej autor... napisał wtedy do mnie na "fan pejdżu" i ten fakt... zdecydowanie przyprawił mnie jako niespełna czternastolatkę o szybsze bicie serce. 
Dziś, 6 lat później nadal mam kontakt z panem Robertem M. Rynkowskim. W tym czasie miałam okazję przeczytać jego kolejną książkę teologiczną "Zrozumieć wiarę. Niecodzienne rozmowy z Bogiem" oraz dwie powieści dla młodzieży "Szyfr, muzeum i sykomora, czyli gdzie jest skarb prapradziadka" i "Gdzie są kamedulskie piwnice, czyli dwór, gang i przypowieści". Jego pisarstwo mnie nie zawodziło i nie zawodzi także dzisiaj, w powieści skierowanej do dorosłych czytelników. 
"Dwa stadiony. Kryminał z duszą" to powieść kryminalna dla dorosłych, którą mam przyjemność obejmować patronatem. 

Już sięgając po powieści dla młodzieży autorstwa Rynkowskiego wiedziałam, że autor jeszcze niejeden raz nas zaskoczy. I jak się okazało... nie myliłam się. 

Znajomość polskiej mentalności, zdolność budowania ciekawej fabuły i konstruowania akcji, czyli rzeczy, które dostrzegłam już w poprzednich książkach autora, skierowanych do młodszego odbiorcy, w "Dwóch stadionach" wybrzmiewają w pełni. To nie jest standardowy kryminał, ale owoc pisarskiego rozwoju, którego świadkiem mogę być przez ostatnie lata. Przemyślane i choć nieidealne, to jednak godne uwagi! 

A co zwróciło moją uwagę szczególnie? Tego dowiecie się już niebawem, kiedy tylko uporam się z tym stosem... ;)






kwietnia 10, 2019

(707) Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą

(707) Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą
Tytuł: Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą
Autor: Katarzyna Tubylewicz
Wydawnictwo Wielka Litera
Stron 334

Sztokholm – stolica, a zarazem największe miasto Szwecji, jej główny ośrodek polityczny, ekonomiczny i kulturalny stał się przestrzenią życia polskiej kulturoznawczyni Katarzyny Tubylewicz. Z jej miłości, zafascynowania i przeżyć związanych z tym miejscem powstała książka – „Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą” – owoc pracy jej pisarskiego pióra oraz fotograficznego oka jej syna, Daniela. To nie jest przewodnik…, a jeśli przewodnik – to bardzo nieoczywisty. To książka, która ma w sobie wiele z reportażu, a jednocześnie pokazuje czytelnikowi miejsca, które są szczególnie warte uwagi w Sztokholmie – jednak to wszystko, te wskazówki, ogrom zdjęć zostaje okraszone celnymi spostrzeżeniami i uwagami dotyczącymi Sztokholmu, których nie da się dostrzec na pierwszy rzut oka. Sztokholm trzeba poczuć, trzeba w nim żyć, żeby zobaczyć, co skrywa pod olśniewającą harmonią, estetyką, pozorną nadmierną wręcz tolerancją… 

Katarzyna Tubylewicz opowiada o Sztokholmie jako o swoim miejscu na ziemi – jak sama pisze, w żadnym miejscu nie czuje się tak pewnie jak w tym mieście. Tylko w nim się nie gubi, w nim się najlepiej orientuje i to w nim najchętniej przyjmuje gości – to tam stworzyła swój dom. Stworzyła tam swój dom, jednak nie tam się urodziła… niezależnie od tego ile lat tam przeżyje, jak wiele miejsc zobaczy, jak wiele kaw w Sztokholmie wypije – zawsze będzie jednak imigrantką, a nie rodowitą Szwedką. I dobrze. Bo fakt bycia imigrantką pozwala spojrzeć jej na Sztokholm z trochę innej perspektywy, może nie tyle z lotu ptaka, może nie tak sceptycznie jak mógłby to uczynić Polak żyjący na co dzień w Polsce, a w Sztokholmie prowadzący jedynie badania… ale jak człowiek, który posiada dwie tożsamości. Przez tą jedną  – polską, jest w stanie dostrzec dwuznaczności, ukryte kody i hierarchię panującą w Sztokholmie. Przez drugą – szwedzką, jest w stanie opisać to wszystko bez moralizatorstwa, oceniania, krytykowania. Ukazując blaski i cienie stolicy potrafi trwać w swojej fascynacji i miłości do tego miasta. 

Sztokholm, zwany Wenecją Północy, w książce Tubylewicz jawi się jako miasto na pierwszy rzut oka prezentujące turyście tylko to, co on sam chce zobaczyć. Ukryte zostają podziały i miejskie snobizmy. Tubylewicz wykracza poza opowieść o zabytkach i miejscach, opowiadając jednocześnie o ludziach z nimi związanych. Okazuje się, że w Sztokholmie miejsce mówi o człowieku więcej niż moglibyśmy się tego spodziewać… „Powiedz mi w jakiej dzielnicy mieszkasz, a powiem Ci ile mniej więcej masz lat, jakie masz wykształcenie i ile zarabiasz, a także czy jeździsz rowerem czy autem”. I to nie są tylko czcze stereotypy. To przekonanie (a raczej fakty) dotyczące tego, że miejsce zamieszkania mówi dużo o konkretnej osobie widać nawet w czasopismach, w których obok wywiadów, w krótkim biogramie zamieszcza się informację o tym, gdzie dana osoba mieszka. 

Katarzyna Tubylewicz opowiada nie pomija w swej książce opowieści o miejscach wartych zobaczenia w Sztokholmie, jednak stara się nie pisać o miejscach najbardziej emblematycznych dla Sztokholmu, o tych, o których przeczytamy na pierwszych stronach każdego lepszego przewodnika po stolicy Szwecji. Miejsca stają się pretekstem do opowieści o szwedzkich różnicach, bolączkach, ukrytych historiach, a także ludziach, którzy mieli duży wkład w obraz współczesnej Szwecji. Opowieści o zburzonej dzielnicy Klara, muzeum Milles’a, centrum kultury, bibliotece dla osób w wieku 10 – 13 lat, Archipelagu Sztokholmskim… i wielu innych miejscach. W książce Tubylewicz nie zabraknie oczywiście także polskich wątków, jak krótka opowieść o polonikach czy też inspirująca historia Polki pracującej w Muzeum Fotografii. 

„Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą” pełne jest fotografii – lepszych i gorszych, jednak wszystkie one w pewien sposób oddają klimat miasta i pokazują ważne dla autorki miejsca. Ilustrują jej opowieść i dopełniają. Język, którym posługuje się autorka pokazuje, że to nie jest jej pisarski debiut – pisze pewnie i sprawnie. Ma sporą wiedzę i doświadczenie do przekazania. Nie ukrywa się… opowiada także o swoich doświadczeniach i emocjach. Pisze na tyle i zgrabnie i ciekawie, że „Sztokholm” czyta się szybko i płynnie jak najlepszą powieść. Inspiruje, zaraża i zdecydowanie mobilizuje do odwiedzenia Sztokholmu, oprowadza nas po przedmieściach, miejscach nieodwiedzanych przez turystów… i pokazuje, że to właśnie tam w rejonach nieodkrytych i nieukazywanych przez przewodniki turystyczne kryją się najcenniejsze skarby i klucz do zrozumienia Szwedów. Na podstawie miejsc pokazuje, że Szwecja to nie tylko prostota, opiekuńczość i egalitaryzm.

marca 18, 2019

(706) Wzloty i upadki młodej Jane Young

(706) Wzloty i upadki młodej Jane Young
Tytuł: Wzloty i upadki młodej Jane Young
Autor: Gabrielle Zevin
Wydawnictwo W.A.B. 
Stron 352

Opis wydawcy:
W dzisiejszych czasach Hester Prynne nie musiałaby nosić szkarłatnej litery, żeby być napiętnowana do końca życia. Wystarczyłoby kilka wpisów w sieci.

Aviva Grossman, młoda ambitna stażystka kongresmena, popełniła błąd, nawiązując romans ze swoim żonatym szefem. Sprawę pogarsza odkrycie anonimowego bloga dziewczyny, na którym opisywała szczegóły tego związku. W dobie masowych mediów i internetu Aviva nie musi już nosić szkarłatnej litery na piersi. I tak wszyscy wiedzą, że jest rozpustnicą.

Kilkanaście lat później kariera kongresmena – podobnie jak jego małżeństwo – nadal ma się świetnie. W przeciwieństwie do Avivy. Ona musiała zacząć wszystko od nowa, porzucić marzenia o polityce, a przede wszystkim wyprowadzić się do innego stanu i zmienić nazwisko. Teraz przeszłość dopada ją w tym samym momencie, gdy jej córka Ruby, którą samotnie wychowuje, odkrywa prawdziwą tożsamość matki…

Moja opinia: 
Gabriella Zevin to autorka mojej młodości – inna powieść jej autorstwa, „Gdzie indziej” była wtedy jedną z najważniejszych książek mojego życia, przemówiła do mnie w niebywały sposób; poruszyła i była mi niesamowicie bliska, a przy tym przyznaję – uroniłam przy niej kilka łez wzruszenia. Od tego czasu minęło jednak kilka znaczących lat. Po „Wzloty i upadki młodej Jane Young” sięgnęłam po trochu z ciekawości, po trochu z sentymentu. Ta powieść zdecydowanie nie zrewolucjonizowała mojego literackiego życia, ale zapewniła kilka godzin dobrej rozrywki. Od kilku miesięcy sięgam w większości literaturę wnoszącą coś do mojego życia, najczęściej zaliczaną do reportażu lub klasyki – w chwili słabości sięgnęłam jednak po powieść Zevin i nie żałuję. To była literacka przyjemność, rozrywka na naprawdę dobrym poziomie. Przeczytałam ją ekspresowo, nie zapadła mi jakoś wyjątkowo mocno w pamięć, ale zostawiła po sobie miłe wrażenie. Naprawdę dobra, dobrze i ciekawie napisana reprezentantka literatury kobiecej. 

Z literaturą kobiecą zazwyczaj mi nie po drodze. Wymagam od niej poruszania także innych problemów niż rodzicielstwo czy problem ze znalezieniem faceta. Gabrielle Zevin daje coś więcej. Historia Avivy może w zbudzać w czytelnikach różne emocje. Bez wątpienia jednak zwraca uwagę na ważne zagadnienie społeczne. Aviva zakochała się w o wiele starszym od siebie, żonatym kongresmenie, który mógłby być jej ojcem. Za tym nie stała jednak jej pazerność, chytrość, czy brak skrupułów… Choć bez wątpienia nie była bez winy – stała się po części ofiarą manipulacji. Kierowała nią miłość, poparta jeszcze dodatkowo (i w pewien sposób wzmocniona i utwierdzona w swej słuszności) opowieściami o braku miłości w małżeństwie, zbliżającym się rozwodzie… Historii jak wiele. Ale dlaczego to najczęściej kobiety, często młode, zakochane nieszczęśliwie dziewczyny stają się obiektami społecznego ostracyzmu? A mężczyźni wracają do żon, dzieci i domów ze spuszczoną głową tłumacząc się kryzysem wieku średniego, stresem, problemami w pracy, poczuciem stania w miejscu, próbą złapania ostatnich powiewów młodości. Zostają rozgrzeszeni, bo przecież to te młode dziewuchy ich uwiodły. Po rozgrzeszeniu, ewentualnej pokucie i zadośćuczynieniu wracają do swojego „starego” życia. Kobiety mają zazwyczaj trudniej – i nie mam tu jedynie na myśli zranionego serca (zazwyczaj „ukochani” się ich w podbramkowej sytuacji wyrzekają.)

Czytelnik może stwierdzić, że Aviva jest sama sobie winna… kiedy romans wyszedł na jaw, jednym z najbardziej obciążających ją faktów był internetowy pamiętnik, w którym dokładnie opisała swój związek z kongresmenem. Możemy zadać oczywiście takie samo pytanie jak jej mama… a mianowicie dlaczego nie mogła prowadzić tradycyjnego pamiętnika – tym bardziej, że w internecie nic nie ginie. Jednak co się stało to się nie odstanie. Warto wspomnieć, że „Wzloty i upadki Jane Young” nie są jedynie opowieścią o Jane Young, a o kobietach w ogóle. Poznawanie historii opowiedzianej w tej powieści z różnych perspektyw pozwala spojrzeć na ten romans od strony nie tylko jego samego, ale także jego przyczyn… i przede wszystkim skutków. Cztery kobiety: Aviva jako młoda dziewczyna i dorosła trzydziestotrzyletnia kobieta, jej córka, matka i żona kongresmena. Wszystkie one w jakiś sposób zostały dotknięte przez zachowanie Avivy i kongresmena. To wywarło wpływ na ich życie…  tym bardziej, że sprawa stała się medialna. W pamięci ludzi została na lata.

Cztery punkty widzenia, różny wiek kobiet, mentalność, poglądy na życie… i sytuacja w której się znajdują sprawiają, że każda kobieta – niezależnie od wieku może znaleźć w tej książce bohaterkę, perspektywę, która do niej przemówi. „Gdzie indziej” mnie zachwyciło, ale byłam dużo młodsza… i miałam za sobą  zdecydowanie mniej przeczytanych książek. Tym bardziej jestem zaskoczona tym jak duże wrażenie wywarła na mnie powieść o Avivie.  Jest zabawna, poruszająca… i przede wszystkim inteligentna. Nie miałam ani przez chwilę wrażenia, że czytam coś pustego. Mimo trudnego tematu, jaki porusza… niejeden raz spowodowała, że zrobiło mi się cieplej na sercu, tak samo jak w przypadku „Między książkami” Zevin.

„Wzloty i upadki młodej Jane Young” są odpowiedzią na dzisiejszy świat, którym jesteśmy bardzo srodzy i chętnie wydajemy osądy. Zarówno względem innych jak i samych siebie. Wydajemy osądy, mówimy o nich głośno, skreślamy ludzi po zaledwie jednym potknięciu czy też gorszym dniu, oceniamy ludzi po okładce, a zapominamy patrzeć na nich całościowo. Jako na zbitek emocji, ludzkich doświadczeń, problemów i oczekiwań. Mamy coraz większym problem z wyjściem poza określoną sytuację… z ujrzeniem całego tła. Nie tylko skutków, ale także przyczyn. To opowieść o ludzkich błędach, która pokazuje jak łatwo  w dobie internetu jest kogoś oczernić i przekreślić. 

Ładunek tematyczny  tej powieści jest cięższy niż ten pojawiający się w innych książkach Zevin, przez co powieść wraz ze swoją problematyką nie przypadnie do gustu nastolatkom – problemy poruszane tym razem przez autorkę mimo, że w pewnej dozie są uniwersalne… to jednak kwestia obrania za główny motyw, z którego wynikają wątki poboczne  - romansu – zawęża grono odbiorców. Metki, stereotypy, narzucane przez społeczeństwo ograniczenie – główna myśl płynące ze „Wzlotów i upadków młodej Jane Young”  to fakt, że mimo tego wszystkiego warto podążać za swoimi marzeniami i pragnieniami. Błędy nie powinny determinować i przekreślać naszego życia… Szeroko rozbudowany został wątek psychologiczny umieszczony w książce Zevin – bohaterki radzą sobie z krępującymi wydarzeniami w różny sposób… niektóre nie potrafią uporać się ze wstydem przez lata. Inne potrafią ruszyć dalej… Zevin stworzyła odrobinę feministyczną powieść, którą rewelacyjnie się czyta…, a raczej pochłania. Otwiera oczy i zmusza do przeanalizowania własnych osądów. Dodatkowo jest piękną opowieścią o relacjach na linii matka -  córka, wraz ze związanymi z nimi problemami, zawikłaniami, próbami zrozumienia, tolerancją oraz trudną sztuką wspierania i wybaczania. 


marca 06, 2019

(705) Kroniki

(705) Kroniki
Tytuł: Kroniki. 
Autor: Bob Dylan
Wydawnictwo Czarne
Stron 240

Opis wydawcy: 
Kiedy na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych zaczynał swoją przygodę, amerykańska scena muzyczna była dosyć monotonna. Popularne stacje radiowe nadawały piosenki łatwe i przyjemne. Słuchacze dopiero czekali na rewolucję, nową energię i nowe życie. Dylan nie chciał być rewolucjonistą, ale i nie wpisywał się w promowany przez radio nurt muzyki popularnej. Robił swoje, nie przejmując się, że – jak mu się zdawało – nie ma szans na komercyjny sukces. Muzykę folkową uważano wtedy za coś gorszego: trochę prostacka, trochę wstydliwa. Ale Dylan chciał ją grać – i żeby grać, porzucił dom, rodzinę i wyruszył do Nowego Jorku – miasta legendy i mekki artystów.
Kroniki to zapis pierwszych muzycznych doświadczeń i niezwykłych spotkań, które zapoczątkowały karierę jednego z najważniejszych artystów XX wieku.

Moja opinia: 
Kiedy w 2016 roku Bob Dylan otrzymał nagrodę Nobla... wybuchło wiele dyskusji (zresztą jak zawsze) odnośnie tego czy piosenkarz na pewno swoim dorobkiem literackim na nią wystarczająco zapracował - dyskusje były tym żywsze, że główną literaturą tworzoną przez Dylana są jego piosenki. Wtedy też po raz pierwszy usłyszałam o kronikach (a w sumie kronice) jego autorstwa, na której wydanie już w 2014 roku zdecydowało się wydawnictwo Czarne. Co ciekawe... były wtedy zachwalane również przez moją polonistkę, która była zafascynowana ich zwykłością i faktem, że Dylan opisał nawet robienie tostów. Mnie może tak nie zafascynowała, ale bez wątpienia to dobra książka. Zdecydowanie nawet dla osób niezainteresowanych muzyką, postacią Dylana. To ujmująca swą prostotą historia o chłopaku, który wyruszył z wioski do wielkiego miasta... i zawojował cały świat swoją muzyką. 

"Kroniki" przez kilkanaście tygodni znajdowały się na listach bestsellerów, choć... zdecydowanie nie są bulwersujące, nie poruszają żadnych tematów tabu jak seks, ćpanie, romanse czy też aspekt żydowskiej tożsamości. Bob Dylan skupia się w nich na swoich muzycznych początkach i Nowym Jorku lat 60. Przestrzeni sztuki i muzyki, na którą jednak pewien cień rzuca wojna, a także obecna sytuacja polityczna. To zbiór spisanych bez patetyzmu, na pozór zupełnie zwykłych wspomnień. Bardzo luźnych refleksji, obdartych z jakiekolwiek pikanterii i sensacji.

240 stron "Kronik" może inspirować, stanowić bezpieczną przystań, uspokajać przez ukazanie zwykłości wielkiego człowieka. Nie jest to jednak biografia. Dylan pokazuje czytelnikom tylko i wyłącznie to co chce. Wpuszcza i wypuszcza ze swojej głowy i serce... Pisze tak jak mu się podoba i choć jego język jest dopracowany, to jednak sama konstrukcja książki nierówna. Są fragmenty, które porywają zwykłością ukazanych wspomnień... a są takie, które zasypują czytelnika dziesiątkami nazwisk, które dla Polaka, który nie jest zafiksowany na punkcie muzyki - nie będą miały żadnego znaczenia. Po przeczytaniu całości, po zdobyciu wiedzy, że kolejnych części kronik Dylana nie będzie... nie wiem co myśleć o tej książce. Ale jedno jest pewne: jeśli jesteście fanami Dylana - musicie ją przeczytać. 

Za książkę serdecznie dziękuję księgarni megaksiazki.pl :)