Tytuł: Marzycielki
Autor: Jessie Burton
Stron 160
Premiera:
27.02.2019
Opis wydawcy:
"[…] Dla dwunastu córek króla Alberta śmierć królowej Laurelii oznacza nie tylko utratę matki. Decyzją ojca dziewczęta zostają objęte ścisłą ochroną. Odbiera się im ukochane lekcje, przedmioty, i – co najważniejsze – osobistą wolność.
Jednakże siostry, zwłaszcza najstarsza z nich, księżniczka Frida, nie zgadzają się na taki los. Jest coś, co nadal posiadają i czego ojciec nie może im odebrać: siła wyobraźni. Mogąc polegać wyłącznie na własnej pomysłowości, królewny podejmują walkę o życie na swoich warunkach. […]"
Moja opinia:
Po niezapomnianej, niezwykle klimatycznej "Miniaturzystce", która zapadła mi w pamięć..., która bez wątpienia była dla mnie jedną z najważniejszych książek 2015 roku (i jest zresztą nadal) oraz majstersztykiem niezwykle barwnie ukazującym siedemnastowieczny Amsterdam i stosunki międzyludzkie oraz "Muzie", która także była wspaniała, jednak odrobinę gorsza od "Miniaturzystki" Jessie Burton powraca na polski rynek wydawniczy z baśnią. "Muza", która bardzo mi się podobała i, która została przeczytana ponad 1,5 roku później niż "Miniaturzystka" - mimo, że wtedy dzielnie ją goniła... dziś jest jedną z wielu książek. Zamglona w mej pamięci, pozostała w niej jedynie jako powieść przeczytana, a nie przeżyta - w przeciwieństwie do "Miniaturzystki". A jak będzie z "Marzycielkami", baśnią dla dziewczynek, w której tradycja została zanurzona w nowoczesności? Czy pozostanie w mojej pamięci? Rozstrzygnie to czas, jednak chwile spędzone przy jej lekturze były powrotem do świata baśni i dzieciństwa, a także zachętą do ponownego sięgnięcia po baśnie braci Grimm.
Niezaprzeczalnie: "Miniaturzystki" są baśniową, piękną, poruszającą wyobraźnię historią o siostrzanej miłości, odwadze i walce o niezależność, która została jednak utrzymana w dość spokojnym klimacie. Nie ma w niej damsko - męskiej miłości, księcia na białym koniu, "żyli długo i szczęśliwie", a jest za to spokojne wkraczanie w dorosłość, która została ukazana jako moment zerwania z beztroską, niczym nieskrępowaną zabawą. Brak księcia na białym koniu, który wybawia księżniczki z zamku sprawia, że nie jest to romantyczna i ckliwa opowieść, którą uczennice szkoły podstawowej (bo do takiej grupy wiekowej ta historia jest kierowana) będą czytały z wypiekami na twarzy. To raczej ukazująca prawdziwą przyjaźń i siostrzane więzi historia, która pokazuje, że nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli - tak jakbyśmy chcieli, jednak to... nie powinno nas zatrzymywać i nie powinno stanowić dla nas bariery, która sprawi, że zrezygnujemy z marzeń, swoich pragnień i oczekiwań co do życia. To jedynie przeszkody do przeskoczenia / ominięcia, a nie mury nie do rozbicia.
Młodsi czytelnicy odbiorą tę historię jako uroczą, wciągającą, ciekawą historię, która zrywa ze schematami. Dla mnie "Marzycielki" stanowią jednak adaptację historii spisanej i opublikowanej już ponad 200 lat temu. Już po spojrzeniu na okładkę "Marzycielek" miałam pewne podejrzenia, w trakcie czytania byłam już pewna, a po lekturze historii Burton jeszcze się dodatkowo upewniłam w tym, że "Marzycielki" są po prostu adaptacją baśni braci Grimm "Stańcowane pantofelki". Podczas lektury opowieści Burton myślałam, że podobieństwo dotyczy ilości sióstr; faktu, że znalazły tajemne przejście i tańcowały, tym samym niszcząc swoje pantofelki oraz, że król obiecuje królestwo i rękę jednej z nich mężczyźnie, który odkryje ich tajemnicę. Tak było podczas lektury. Po lekturze sięgnęłam po "Stańcowane pantofelki" i przekonałam się, że podobieństw jest więcej: tak dalekich, że nawet świat przedstawiony w "Marzycielkach" - jego niektóre elementy są żywcem wzięte ze "Stańcowanych pantofelków", jak diamentowe i złote drzewa, usypianie mężczyzn, żeby nie odkryli ich tajemnicy, sposób potwierdzenia odkrycia dotyczącego ich nocnych wypraw itd. Dla mnie to już nie jest jedynie inspiracja, a właśnie adaptacja. Adaptacja, która coś od siebie dodaje, bowiem baśń zaczyna się od tego, że królewny są zamknięte, ale nie uzasadniają dlaczego do tego doszło. Jednak nawet uzasadnienie jest mało oryginalne, bowiem podobne pojawia się w filmowych adaptacjach baśni braci Grimm.
To co najbardziej przeszkadza mi w "Stańcowanych pantofelkach" to fakt, że nigdzie w książce / na okładce nie jest powiedziane, że jest to adaptacji baśni braci Grimm. A jest nią bez wątpienia - może nowocześniejszą, bo każda z dwunastu sióstr zostaje dokładnie scharakteryzowana (jednak przez natłok w opowieści gdzieś to się odrobinę rozmywa), nie ma w niej królewiczów, zakończenie też jest inne (choć bardzo przewidywalne, bo odwołujące się do znanego motywu) a w powieści pojawiają się auta i aeroplany. To co przychodzi mi na myśl to stwierdzenie, że "Marzycielki" Jessie Burton to sfeminizowane "Stańcowane pantofelki", które postanawiają pozbyć się królewiczów, książąt, odciąć się od romantycznych tradycji adaptacyjnych, a każdą z sióstr uczynić indywidualną jednostką, która decyduje sama o sobie. Siostry są same odpowiedzialne za swój los.
To oderwanie od miłosnych tradycji Burton się udało. Przedstawienie sióstr - podjęła próbę, jednak tak jak w przedstawieniu filmowym "Stańcowanych pantofelków" skupiła się na najstarszej z sióstr, która wiedzie w opowieści prym. Przypisanie każdej z sióstr innych zainteresowań bez wątpienia było dobrym zabiegiem, który sprawi, że młodym czytelniczkom będzie łatwiej utożsamić się z bohaterkami, a tym samym zaangażować w historię. Co jednak w wypadku gdy najsilniej poczują się związane z zainteresowaniami bohaterki, która de facto poza momentem przedstawiania nie pojawia się już później jednostkowo?
Jak widzicie - z punktu widzenia dorosłego, w miarę oczytanego czytelnika mam do tej pozycji parę "ale". Patrząc na samą historię - gdybym przeczytała ją z 10 lat temu, w wieku tych 9 - 10 lat - na pewno by mnie zachwyciła... i zachwyci także wielu czytelników, kiedy tylko wpadnie w ich ręce. To ciekawa, wywołująca uśmiech na twarzy, a jednocześnie poruszająca historia, która została napisana pięknym językiem, z którego słynie Burton. To także pozycja wyróżniająca się ze względu na genialną narrację, dzięki której czujemy się jakbyśmy poznawali tę historię z ust przyjaciółki. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że została przepięknie zilustrowana! Idealna lektura dla dziewczynek
Moje wątpliwości budzi jedynie fakt, że nie mówi się o tym, że to adaptacja, a więc jedynie po trochu wyobraźnia autorki odpowiada za tę historię... Szkielet tej historii stworzyli bowiem bracia Grimm. Jest to dla mnie nieetyczne i odbiór tej historii zdecydowanie psuje. W zagranicznych opiniach pojawia się informacja, że to reinterpretacja baśni Grimm... także w opiniach zamieszczonych na stronie wydawcy. Brakuje jednak tej opinii na okładce książki (przynajmniej w wydaniu przedpremierowym), ale może wydawnictwo nadrobi to niedociągnięcie na wydaniu finalnym?