czerwca 30, 2017

(631) Klub Pickwicka

(631) Klub Pickwicka

Tytuł: Klub Pickwicka
Autor: Charles Dickens
Wydawnictwo MG
Stron 530

Z klasyką bywa różnie. Są takie pozycje, które dzięki przystępnemu językowi wręcz się połyka, ale są także takie, których ukryte znaczenie niekiedy... bywa przytłaczające i trudne do zrozumienia. I po części taki właśnie jest "Klub Pickwicka" Charlesa Dickensa. Pod płaszczykiem historii o perypetiach grupki starszych panów, Charles Dickens zamieścił krytykę angielskiego społeczeństwa. Jego obyczajowości, zwyczajów, ale przede wszystkim skupił się na krytyce prawa i sądownictwa w Anglii. To wszystko zgrabnie zakrył humorystycznymi historyjkami, opowiastkami, piosenkami... "Klub Pickwicka" jest przesiąknięty Anglią - jej wszystkimi obliczami. Charles Dickens stworzył połączenie powieści obyczajowej, satyry, farsy i romansu łotrzykowskiego. Połączenie godne uwagi i poznania. 

Blisko trzystu bohaterów, różnorodność ich języka, humor, ironia, satyra i sarkazm... a w tym wszystkim najważniejszy jest Samuel Pickwick - dobroduszny, grubiutki, gentlemen, którego nie opuszcza uśmiech. Pickwick stoi na czele grupki przyjaznych i zabawnych przyjaciół, którzy bardzo często niechcący wikłają się w kłopoty, żenujące i trudne sytuacje... jeszcze częściej jednak biesiadują, piją, jedzą, bawią się, opowiadają zabawne historie. A pan Pickwick? Jest uważnym obserwatorem świata tego bliższego i dalszego - zagląda głęboko w różne warstwy społeczne, interesuje go drugi człowiek i jego zachowania. 

"Klub Pickwicka" to historia kilku panów po pięćdziesiątce, którzy dużo mówią, dużo myślą i dużo robią. Niekiedy wpadają w tarapaty, w których właśnie najwyraźniej zostaje ukazane angielskie społeczeństwo. Spotykają mnóstwo bohaterów... i to ogromny plus tej powieści! Mimo, że naprawdę trudno zapamiętać wszystkie przewijające się przez nią postacie - jedno jest pewne: są niezwykle barwne, wyraziste i różnorodne. Umykają z pamięci, ale tworzą ogólny dobry obraz tej powieści. Dickens za sprawą perypetii bohaterów wysuwa ostrą krytykę angielskiego sądownictwa i Anglii XIX wieku w ogóle. Niby wszystko jest pięknie, zabawnie, humorystycznie..., a jednak pod tym jest twarda i sroga opinia. Tym samym "Klub Pickwicka" staje się pozycją dość wymagającą. 

Akcja w "Klubie Pickwicka" nie pędzi jak szalona - jest raczej bardzo równomierna, stonowana. Niektóre sytuacje, pewna wkradająca się monotonność... takie wrażenie, że to wszystko jest rozwlekłe... powoduje, że czasami proza Dickensa w tym wypadku mnie nudziła. Rekompensatę stanowią jednak bardzo dopracowane i barwne opisy (chociażby potraw!). To sprawia, że "Klub Pickwicka" staje się bardzo smakowitą, barwną i wielowymiarową pozycją. Wielowątkową, ważną społecznie i ideologicznie. Sympatyczni bohaterowie, akcja w której humor przeplata się z humorem... wszystko ok, ale jednak o wiele bardziej zachwyciła mnie "Maleńka Dorrit". I to od niej polecam zacząć Wam przygodę z Dickensem, a jeśli już coś znacie... w Waszym czytelniczym "doświadczeniu" - "Klubu Pickwicka" zabraknąć nie może. 

Moja ocena: 7,5/10

czerwca 29, 2017

(630) Depesze

(630) Depesze

Tytuł: Depesze
Autor: Michael Herr
Wydawnictwo Karakter
Stron 312

"[...] dopiero wojna mnie tego nauczyła - że jesteś tak samo odpowiedzialny za to, na co patrzysz, jak za to co robisz."*

"Depesze" miały być najlepszym amerykańskim reportażem o wojnie w Wietnamie. Miały być dziełem porywającym, ale przy tym otwierającym oczy. Miały być... inne niż się okazały. Zbierają różne opinie. Od tych skrajnie pozytywnych po te skrajnie negatywne, a ja... jestem gdzieś po środku, bo takie "środkowe" wydają mi się także "Depesze". To co pierwsze przychodzi mi do głowy, kiedy o nich myślę to chaos. Chaos nie tylko wojny w Wietnamie o której opowiadają, ale także chaos narracyjny, językowy, stylistyczny, strukturalny, kompozycyjny. Chaos za sprawą którego "Depesze" były dla mnie tym trudniejszą lekturą. Niestety trudniejszą technicznie niż emocjonalnie. Emocjonalnie, ideologicznie "Depesze" przez swoją wyrazistość paradoksalnie tracą na sile. Mają jednak w sobie coś takiego co sprawia, że na skalę światową reportażu wojennego są ważną pozycją: bezpardonowe, odważne, zdecydowane opowiadają o wojnie, w której nie ma żadnej nadziei. A cierpienie i śmierć ludzi są bezcelowe. Wojna nie tyle odmienia ludzi co ich niszczy. 

Wojna w Wietnamie jest powszechnie uznawana za jeden z najbardziej bezsensownych i tym samym absurdalnych konfliktów na świecie. "Depesze" to reportaż niszczący obraz dzielnego amerykańskiego żołnierza i bezpardonowo z nim zrywający. Żołnierze walczący w wojnie w Wietnamie, ci przewijający się w "Depeszach" to zwykli Amerykanie, którzy zostali wysłani na wojnę wbrew sobie. Niektórzy uczestniczyli w niej z nadzieją, że cała sprawa po prostu po nich spłynie. Wierzyli w to, że mogą brać w niej udział, ale wyjść z niej bez szwanku. Bardzo szybko jednak ich wiara przeminęła... I o tym jest ten reportaż: o brutalnej, chaotycznej wojnie, o brutalnym, chaotycznym zderzeniu się z wojenną rzeczywistością. Mężczyznach, którzy nagle zaczęli mordować... i to najczęściej nie w imię własnych przekonań ideologicznych. "Depesze" to także historia korespondentów wojennych, z których jednym jest właśnie autor: Michael Herr.

Michael Herr jeszcze przed ukończeniem trzydziestego roku życia napisał pierwszą i jedyną książkę w swojej karierze. Lata później został współscenarzystą filmu "Czas apokalipsy". Nie mniej... największy wpływ na jego życie wywarły doświadczenia wojenne. Herr przez dwa lata (1967-1969) pracował jako korespondent w Wietnamie - towarzyszył żołnierzom nie tylko na froncie, ale także w obozach. W 1977 roku napisał "Depesze", które szybko zostały uznane za arcydzieło. W Polsce zostały wydane dopiero w 2016 roku. Michael Herr napisał specyficzne dzieło, które za sprawą nietuzinkowego języka zapada w pamięć. Ale czy arcydzieło? O tym moglibyśmy dyskutować.

"Depesze" są specyficznym, bardzo chaotycznym reportażem ułożonym ze skrawków wspomnień, relacji, przeżyć. Krótkie historie, złożone bez kolejności chronologicznej, nieskupiające się na konkretnych wydarzeniach ani bohaterach, a na ogólnym obrazie i wydźwięku chaosu wojny. Wojny bezsensownej i bolesnej. Herr rozmawia z żołnierzami, innymi korespondentami, a z tych rozmów - krótkich ich skrawków w sumie wyłania się obraz wojennego Wietnamu i jego klimatu. Trawka, alkohol, muzyka... Taki też jest język autora. Nieposkładany. Zdania, relacje pourywane - chaotyczne. Chaosu jest tu pełno. Brak za to trzeźwego spojrzenia, dystansu, swego rodzaju dystynkcji... i spojrzenia na wydarzenia w Wietnamie z perspektywy czasu. Widać, że w autorze, kiedy pisał tę pozycję - cały czas mocno tkwiły wspomnienia stamtąd, choć sama książka... podczas lektury miałam wrażenie, że czytam jakieś naprędce skreślone na kolanie notatki. Notatki pełne wulgaryzmów, potoczyzmów, luźnego stylu pisarskiego, brudnych i twardych obrazów... Właśnie przez to wszystko "Depesze" wydają się takie żywe i aktualne. Potoczny, bardzo dosłowny język, a jednak przekazujący głębsze treści i oddający klimat tych wydarzeń.

"Ci, którzy pamiętają przeszłość, też są skazani na jej powtarzanie: ot, taki żarcik, który płata nam historia." *

Reportaż wydany przez wydawnictwo Karakter nie jest próbą odpowiedzi na pytanie w jakim celu to piekło na ziemi zostało rozpętane. Jest za to swego rodzaju świadectwem brutalności wojny. Bardzo świeżym, bardzo odważnym... i ogromnie subiektywnym. Nie mam wątpliwości co do tego, że "Depesze", które napisał Michael Herr są nie tylko dziełem trudnym dla  samego bycia trudnym, ale także wymagającym dużo skupienia, ponieważ pojawia się w nich niejeden chaotyczny monolog, w którym trudno się połapać. "Depesze" nie są idealne, ale są ważną pozycją dla kształtowania tożsamości literackiej i światopoglądu. Dobre, choć nie zachwycające. Zabrakło mi skupienia się na historii jednostki, ponieważ to właśnie te osobiste, pojedyncze historie najbardziej chwytają mnie za serce. Tu mamy do czynienia z historią masy, genialnie przetłumaczoną i oddaną przez Krzysztofa Majera, pięknie wydaną przez wydawnictwo Karakter. Muszę jeszcze nadmienić, że "Depesze" to taka książka... pełna mądrości o wojnie. Na każdej stronie znajdziecie w niej coś wartego zapamiętania. Zdanie, które utkwi Wam w pamięci. I być może Was zaskoczę..., ale do "Depeszy" z pewnością wrócę, ponieważ im częściej je kartkuję - tym więcej z nich wyciągam i może także po trochu przyzwyczajam się do języka, od którego w realnym życiu jestem bardzo oddalona. Mimo tych wszystkich zastrzeżeń i uwag co do jednego nie mam wątpliwości: "Depesze" trzeba poznać choćby we fragmentach. 

Moja ocena: 7.5/10

*Wszystkie cytaty pochodzą z książki "Depesze" Michael Herr, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2016


czerwca 28, 2017

(629) Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze

(629) Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze

Tytuł: Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze
Autor: Gail Honeyman
Wydawnictwo Harper Collins
Stron 352

Urocza, ciepła, choć nierozkochująca w sobie od pierwszych stron powieść. "Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze" to pozycja, którą bardzo chciałam przeczytać odkąd tylko pojawiła się w zapowiedziach wydawniczych. Wydawnictwo Harper Collins promuje ją jako historię nietuzinkowej kobiety, która skończyła filologię klasyczną, ale w rezultacie jest księgową..., a jej ulubionym zajęciem jest chodzenie po zakupy do Tesco. Samotna, zamknięta w sobie, trochę dziwaczna, nieoglądająca się na to co myślą o niej inni. Pomyślałam sobie: Ha! To książka o tym jak będzie wyglądała moja przyszłość, jeśli pójdę na filologię polską. Opis dał mi (jak się okazuje - złudne) poczucie, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Po lekturze tej powieści wiem już, że niezupełnie... ale i tak lektura mnie usatysfakcjonowała. Okazało się, że to nie tylko ciepła i lekka opowieść, ale historia, które posiada głębię..., która z początku jest jednak bardzo skrzętnie zakryta przez pancerz Eleanor. 

Eleanor Oliphant skończyła trzydzieści lat, z wykształcenia jest filologiem klasycznym, jednak pracuje w księgowości. Oszczędza każdego pensa, ciągle nosi ten sam bezrękawnik, je o stałych godzinach, nie rozmawia z kolegami z pracy, uchodzi za dziwaczkę, uwielbia zakupy w Tesco, swoją jedyną roślinę doniczkową. Każdy dzień, miesiąc, tydzień jej życia wygląda tak samo - dzięki temu potrafi wytrwać. Nie potrafi jednak żyć. Trzyma się na uboczu, patrzy na wszystko z ogromnym dystansem i często zachowuje się jakby była nie z tego świata. Nie oglądała bajek, nie je fast food'ów, nawet nie zna ich smaku, nie przywiązuje się do ludzi, jednak co tydzień od lat rozmawia przez telefon ze swoją matką... Jej świat jest do bólu monotonny, poukładany, a ona sama zdaje się być zadowolona z jałowej egzystencji jaką prowadzi. Pewnego dnia widzi jednak przez przypadek występ miejscowego muzyka... uznaje,. że to ten jedyny. Ten, z którym chce spędzić resztę życia. Co więcej: jest gotowa zmienić dla niego swój wygląd i w ogóle... całe życie. Z tym, że on o jej istnieniu nawet nie wie. Na drodze Eleanor pojawia się nieokrzesany informatyk, który chce wyrwać ją z jej pancerza... i pokazać co to tak naprawdę znaczy żyć. 

Nie zdaje sobie jednak sprawy, że za wycofaniem Eleanor i jej ekscentrycznością kryje się coś więcej. Eleanor z początku nie da się lubić - jest dziwna, taka oderwana od świata. Momentami miałam wrażenie, że się po prostu wywyższa, nikt i nic (oprócz zakupów w Tesco i akcji rabatowych) jej nie obchodzi. Z czasem jednak sama Eleanor zaczyna przyznawać przed samą osobą, że ma problem... ze swoją przeszłością, tożsamością, teraźniejszością, samotnością. Kobieta zaczyna powoli zrzucać z siebie pancerz za którym się schroniła przed bólem, bolesnymi wspomnieniami... i kiedy ona zaczyna się otwierać - świat otwiera się na nią. Jest to proces długi, ciężki, bolesny, ale warty każdej łzy, ponieważ tylko on może odmienić życie Eleanor... i otworzyć przed nią lepszą przyszłość. 

Kreacja bohaterki, która początkowo nie budzi sympatii - jest mistrzowska! Jej przemiana stopniowa, niezbyt gwałtowna, prawdziwa, realna... Honeyman udało się z dużą wrażliwością i wnikliwością ukazać kruchość bohaterki, jej odizolowanie, wraz z tego wszystkiego genezą, którą czytelnik poznaje stopniowo wraz z Eleanor. Przez większość czasu trwa w niewiedzy, powieść staje się tajemnicza, a sama bohaterka z takiej przez którą nie mogłam przebrnąć przez pierwsze rozdziały... staje się postacią bliską sercu, godną zapamiętania, której gorąco i wytrwale się kibicuje. W końcu zasługuje na dobro i szczęście. 

"Eleanor Oliphant ma się dobrze" to powieść, które daje mocnego i pozytywnego kopniaka do działania. To zaskakująco dobra proza obyczajowa, w której wbrew pozorom nie ma wątku romansowego - jest za to życie we wszystkich jego odcieniach. W książce Honeyman jest tyle ciepła, pozytywnej energii, że w pewnym momencie naprawdę trudno się od niej oderwać. Tak sobie myślę, że może właśnie to jest sztuką - napisać powieść ciepłą, o ogólnie pozytywnym wydźwięku, która jednak podczas lektury będzie wzruszała. Piękna, ciepła, dobrze napisana, rewelacyjnie dopracowana... historia Oliphant jest po prostu taka prawdziwa - prawdopodobnie właśnie przez to tak ujmująca. 

Moja ocena: 8/10

czerwca 12, 2017

(628) Oszukana

(628) Oszukana

Tytuł: Oszukana

Autor: Charlotte Link
Wydawnictwo Sonia Draga
Stron 552

Lubię prozę Charlotte Link, choć dwie poprzednie powieści, który miałam okazję przeczytać - "Ostatni ślad" i "Złudzenie" były do siebie łudząco podobne. Nie mniej z wielką przyjemnością sięgnęłam po kolejny kryminał jej autorstwa wydany w Polsce, czyli "Oszukaną". "Oszukana" różni się diametralnie od dwóch poprzednich książek autorki, które poznałam. Jest powieścią bardziej skomplikowaną, bardziej wielowątkową i przez to po trochu nieprzewidywalną, co jest dla mnie zdecydowanie miłym zaskoczeniem. "Oszukana" to powieść stosunkowo szybka, z wieloma ciekawymi zwrotami akcji, które choć pozostają przez czytelnika niekiedy do przewidzenia - i tak zapierają dech w piersi. To zdecydowanie energiczniejsza książka Link, w której więcej się dzieje, a zakończenie jest niecierpliwie wypatrywane przez czytelnika (i to bynajmniej nie z nudów).

Kate Linville jest policjantką pracują w Scotland Yard i bez wątpienia nie należy do pracowników miesiąca. Jej umiejętności są przeciętne, a ona sama zdaje się być odizolowana od współpracowników, co źle wpływa na morale zespołu. Nie ma nikogo bliskiego oprócz ojca. Nic więc dziwnego, że jej świat wali się, kiedy ojciec zostaje brutalnie zamordowany i znaleziony obezwładniony w swoim domu. Sprawą zajmuje się uzależniony od alkoholu miejscowy śledczy, któremu Kate nie ufa. W rezultacie Kate postanawia wziąć sprawy w swoje ręce - z różnym skutkiem. Szybko wychodzi na jaw, że kobieta tak naprawdę nie znała swojego ojca..., że nikt nie znał go takiego jakim był naprawdę... 
W tym samym czasie pewna londyńska rodzina postanawia wyruszyć na wakacje. Znany scenarzysta, Jonas Crane postanawia wraz z żoną i synem wyjechać na torfowiska, aby tam pokonać wypalenie zawodowe. Oddaleni od cywilizacji... nagle znajdują się w śmiertelnym niebezpieczeństwie - nie przypuszczają, że staną na drodze zbiegłemu zbrodniarzowi... 
W tym samym czasie starsza kobieta czuje, że jest obserwowana... śmierć policjanta nie daje jej spokoju... Losy bohaterów łączą się w zaskakujący sposób. 

Kate Linville nie jest typową powieściową bohaterką. Nie jest ani urodziwa ani błyskotliwa. Jest postacią do bólu przeciętną, ale właśnie przez to w ujęciu książkowym tak niezwykłą. Jej relacje z otoczeniem pozostawiają wiele do życzenia, a jej odizolowanie od społeczeństwa, innych ludzi i litość, którą inni jej okazują - sprawiają, że wydaje się wręcz żałosną, a już na pewno godna pożałowania. Wraz z kolejnymi wydarzeniami bohaterka dochodzi do kresu sił, ale czasami po prostu trzeba się dotrzeć do dna, żeby się od niego odbić... tak też jest w tym przypadku. Wydarzenia przedstawione w książce w pewnym momencie sprawiają, że Kate jest wreszcie gotowa zacząć żyć. Mimo to... Kate zdecydowanie nie jest moją ulubioną bohaterką literacką - brak jej iskry i pokory. 

Charlotte Link połączyła w swojej powieści wątek morderstwa policjanta z niepokojącą sytuację w domu Jonasa. W życie spokojnej rodziny, która przed laty zdecydowała się adoptować dziecko nagle wkracza matka chłopca ze swoim toksycznym partnerem, który wykazuje podejrzanie dużo zainteresowania życiem Jonasa i jego rodziny. To właśnie wątek szczęśliwej rodziny z małym dzieckiem, która nagle znajduje się w niebezpieczeństwie wywołuje najsilniejsze emocje. Ich niewinność, ten wewnętrzny lęk już od pierwszych chwil, a jednak nadzieja, że wszystko skończy się dobrze... Charlotte Link potrafi grać na emocjach czytelnika. 

"Oszukana" to bardzo udana powieść kryminalna. Doceniam jej wielowątkowość, zgrabne przeplatanie się i łączenie faktów, a także umiejętne stopniowanie napięcia. To ponad pięćset stron świetnej kryminalnej rozrywki, która ma w sobie dużo nie tylko z thrillera, ale także z powieści psychologicznej. Link wykazała się dużą dbałością o detale. Ukazała związek oparty na toksyczności, uzależnione jednej jednostki od drugiej. Charlotte Link przyłożyła się i stworzyła naprawdę dobre portrety psychologiczne bohaterów, którzy nie są miałcy ani nijacy. W porównaniu z "Ostatnim śladem" i "Złudzeniem" to zdecydowanie najlepsza powieść Link, jaką miałam okazję przeczytać, choć do ideału jeszcze trochę jej brakuje. Nie mniej: niemiecka królowa kryminału jak zawsze zaprezentowała naprawdę dobry poziom!

Moja ocena: 8/10

czerwca 10, 2017

(627) Frankenstein

(627) Frankenstein

Tytuł: Frankenstein
Autor: Mary Shelley
Wydawnictwo Vesper
Stron 320

"Ach, po cóż się szczycimy naszą wrażliwością odróżniającą nas od nierozumnych bydląt? Ona tylko osłabia naszą wolę. Gdyby nasze podniety ograniczały się do głodu, pragnienia i pożądania, bylibyśmy niemal wolni, a tak wstrząsa nami każdy podmuch wiatru, każde przypadkowe słowo lub zawarty w owym słowie obraz."

Mary Shelley, "Frankenstein"

Są takie książki, które zmieniają coś w życiu nawet największych moli książkowych, które wcześniej przeczytały już setki książek. Czytam bardzo intensywnie od 7 lat - rocznie ok. 100 książek i przy takiej ilości książek przeczytanych... bardzo rzadko zdarza się, żeby jakaś powieść zachwyciła mnie od A do Z, utkwiła silnie w mojej pamięci, coś we mnie zmieniła, zmusiła do refleksji i wywoływała we mnie żywe emocje. Mam wrażenie, że czytanie czasami także powszednieje. Z mojego czytelniczego letargu... wyrwał mnie właśnie "Frankenstein" - klasyka grozy, powieść nowatorska jak na XIX wiek, w którym została wydana. Pięknie, cudownie wydana przez wydawnictwo Vesper, z genialnymi drzeworytami Lynna Warda, w przekładzie, opracowaniu i z posłowiem Macieja Płazy. Wydanie wydawnictwa Vesper jest unikatowe, ponieważ prezentuje tłumaczenie pierwszego wydania "Frankensteina" jeszcze bez wprowadzonych ze strony autorki zmian, które miały zniwelować wszelkie dwuznaczności. Ponadto w tym wydaniu zostały umieszczone także inne utwory, nowele powstałe podczas słynnej zabawy nad Lemanem: "Pogrzeb" George'a Gordona Byrona, "Wampir" Johna W. Polideriego oraz opowiastki Percy'ego Shelleya. W wydaniach wydawnictwa Vesper uwielbiam wszystko! Świetne posłowie, z którego dowiaduje się wiele o autorze, epoce, a także prezentowanym dziele, cudowne okładki, ilustracje, jakość papieru i chociażby fakt, że każda książka jest ofoliowana, więc wiadomo, że nikt wcześniej się jej nie tykał. To wszystko razem składa się na fakt, że bardzo żałuję, że Vesper nie wydaje więcej książek. Dziś opowiem Wam o jednej z pereł przez nich wydanych. 

"Frankenstein" to powieść kultowa, nowożytny mit. Pop kultura zmieniła jej fabułę, odbiór, historię potwora, który... wcale nie miał na imię Frankenstein. To tak słowem wstępu. Okoliczności w jakich "Frankensteina" napisała ówcześnie osiemnastoletnia Mary Shelley obrosły legendą. Mamy rok 1816 i słynny "rok bez lata", u podnóża szwajcarskich Alp grupa poetów romantycznych umila sobie deszczowe wieczory wymyślaniem opowieści niesamowitych. Jednak tylko Mary Shelley traktuje tę zabawę poważnie... pragnie udowodnić swoją wartość i umiejętności - w swoim utworze zamyka swe doświadczenia wczesnego macierzyństwa, fascynację i przerażenie potęgą nauki oraz senne koszmary. Niesamowite czasy, niesamowita kobieta i niesamowita historia, która wciąga od pierwszych stron. 

Historia zaczynająca się na Oceanie Arktycznym. Angielski żeglarz Robert Walton utknął wśród arktycznych lodów. Pewnego dnia do jego statku dociera na saniach wycieńczony człowiek. Okazuje się, że to szwajcarski przyrodnik - Wiktor Frankenstein. Gdy odzyskuje siły zaczyna swą opowieść... opowiada o swoim życiu i najwspanialszym, a zarazem najokropniejszym dziele jakiego się dopuścił. Zapał do nauki, chęć zrobienia czegoś niesamowitego, pycha i chęć zapanowania nad życiem i śmiercią doprowadziła do jego zguby. Stworzył żywą i czującą istotę. Obdarzył ją uczuciami, ale nie nauczył z nich korzystać. Kiedy dzieło zostało stworzone - opuścił je. Uczynione z części ciał zbirów, pozszywany byle jak organizm, jedynie na kształt ludzki, a przez to odstręczający. Potwór, który był jak dziecko, został wypuszczony w świat... Osoba, która nie zna dokładnie tej historii mogłaby wyjść z założenia, że potwór był od początku zły..., ale tak naprawdę to samotność i świat takim go uczyniły. Ludzie. 

Mary Shelley prowadzi z czytelnikiem grę. Z początku, kiedy sięgamy po książkę oczekujemy historii o krwiożerczym potworze, który mści się na swoim twórcy. Właśnie! "Mści się.." - za co? Otrzymujemy jednak historię, w której nic nie jest czarno - białe, a choć wiemy (podświadomie), że ta historia musi się źle skończyć... kibicujemy potworowi. Bardzo ludzkiej istocie, która zaczyna rozumieć świat, chce pomagać bliźnim, ale nie może zrozumieć dlaczego jest taki szpetny..., dlaczego w ludzi na jego widok wstępują takie pokłady agresji. Zaczyna rozumieć ludzką mowę, uczy się czytać i odkrywa tajemnicę swojego podłego losu. Pragnie tylko jednego - nie być tak samotnym. Odnajduje swojego stwórcę, dochodzi do tragedii, Wiktor Frankenstein zaczyna popadać w obłęd, giną jego najbliżsi - przy życiu utrzymuje go jedynie pragnienie zemsty... 

Dla mnie "Frankenstein" jest wielowątkową powieścią o potrzebie akceptacji, przyjaźni, tolerancji, o wielkiej samotności, odpowiedzialności za swoje dzieci (czy też stworzenie), dziełem o przerażającej mocy nauki, które może nieść za sobą tyle samo złego co dobrego. "Frankenstein" wywoływał we mnie podczas lektury bardzo silne emocje. Kibicowałam potworowi, miałam ochotę płakać razem z nim. Było mi go bardzo żal, a z drugiej strony.... było mi żal także Wiktora. To dwójka tragicznych bohaterów, których nie można jednoznacznie ocenić. Przynajmniej ja nie potrafię. I prawdopodobnie to właśnie dlatego powieść Shelley wywołuje u mnie tak silne emocje i zachwyt. Jest bardzo niejednoznaczna i piękna. Wbrew pozorom nie chodzi w niej jedynie o grozę i strach.

"Frankenstein" to niezwykła, niesamowicie sensualna powieść, która przyprawia o gęsią skórkę i całkowicie pochłania. Wciąga, zmusza do dalszego przewracania kartek. Jest tak niesamowita, piękna, poruszająca, z wybitnymi kreacjami bohaterów - rewelacyjna reprezentantka literatury gotyckiej. Nic w powieści Mery Shelley nie jest czarno-białe... wszystko jest wielobarwne, wielowymiarowe. Dodatkowo "Frankenstein" zawiera wiele znaczeń i kontekstów społecznych. Oczywiście - to nie jest literatura grozy, która przeraża, ale to piękna klasyka bez której myślę, że większości horrorów by dzisiaj nie było. To jedna z tych książek, w której jest wszystko, jednak w tak wyważonych proporcjach, że treść się wręcz połyka w zatrważającym tempie. Czuć charakterystyczny klimat romantyczny..., czuć jednak przede wszystkim wielką klasę tej powieści i to jak głębokim utworem jest. "Frankenstein" okazał się jedną z najlepszych i najważniejszych książek w moim życiu... Bardzo, bardzo polecam! Osobiście z pewnością do niej jeszcze powrócę...

Moja ocena: 10/10 Arcydzieło!

Pozostałe recenzje książek z wydawnictwa Vesper: 


czerwca 09, 2017

(626) Cisza

(626) Cisza

Tytuł: Cisza
Autor: Erling Kagge
Wydawnictwo Muza
Stron 128

"Wierzę, że każdy może odnaleźć ciszę w sobie. Cisza jest w nas bez przerwy również wtedy, gdy otacza nas mnóstwo dźwięków. więcej"
Erling Kagge – Cisza. Opowieść o tym, dlaczego straciliśmy umiejętność przebywania w ciszy i jak ją odzyskać

Cisza. Cisza w naszym tak szybkim świecie to utopia. Ciągle za czymś gonimy, odbieramy coraz o nowe bodźce. Śmieszne - w dniu, w którym czytałam "Ciszę" Erlinga Kagge byłam zachęcana do wzięcia udziału w pielgrzymce ciszy - zero gitar, śpiewu, rozmów przez 10 dni marszu. Szaleństwo. Należę do osób, które nie potrafią spokojnie wysiedzieć, a bezczynność irytuje mnie jak nic innego. Skończę zadanie A... i zabieram się za zadanie B. W autobusie chęć przeczytania kilku stron książki, w kolejce, w sklepie odpowiadanie na maile, w poczekalni u lekarza powtarzanie wiadomości na egzamin, w drodze na przystanek autobusowy - chwila z muzyką...  Gonię, mam za mało czasu, próbuję pracować i działać jak najefektywniej, choć przecież teoretycznie mogłabym się zatrzymać i zanurzyć na chwilę w ciszy... Kiedy sięgam po "Ciszę" - nie tylko czytam książkę - dbam o swój rozwój, robię coś, wykreślam dalej punkt z listy, tym razem punkt "Przeczytaj książkę Erlinga Kagge'a". Mimo, że cisza mnie frustruje, zabija, sprawia, że czuję się niekomfortowo... Z czytania "Ciszy" czerpałam satysfakcję. Erling Kagge nie zachęca nas do rzucenia wszystkie i zanurzenia się na dziesięć dni w ciszy. Zachęca nas do zanurzenia się w ciszę na chwil kilka. "Cisza" nie jest pozycją odkrywczą, raczej podsumowuje wszystko to co o ciszy wiemy z własnego doświadczenia, ale czego nie odbieramy jako naukowy fakt potwierdzony badaniami. Mimo to... jest inspirująca.

"Cisza" za sprawą pięknej okładki momentalnie przyciąga spojrzenie czytelnika. Jej mała objętość zachęca natomiast do zabrania książki ze sobą do komunikacji miejskiej. Zaledwie 128 stron, z których tak naprawdę wychodzi jeszcze mniej czytania, bowiem książka składa się z trzydziestu trzech krótkich tekstów i spostrzeżeń autora na temat ciszy. Kagge odwołuje się w swoich wypowiedziach do tego co o ciszy już powiedziane zostało, a więc np. do Pascala. W swych raczej luźnych tekstach zachowuje pokorę. Książka Erlinga i treść w niej zawarta została przez niego dodatkowo podparta badaniami, które choć stanowią niewątpliwie ważny element tej pozycji - jedynie podsumowują to co większość z nas wie na podstawie nas samych. "Cisza" to książka powstała na bazie osobistych doświadczeń Erlinga i jego poszukiwań - ciekawa, intrygują, warta chociażby przejrzenia, aby poukładać w swojej głowie informacje na temat tego dlaczego utraciliśmy ciszę. 

Erling Kagge jako pierwszy człowiek na Ziemi dotarł samotnie na biegun południowy i północny, zdobył Mount Everest i dwukrotnie przepłynął Ocean Atlantycki. Z podróży, z samotności i ciszy przeżywanych podczas nich, a także ciężkich przeżyć... zrodziła się w nim miłość do studiowania filozofii. Jest z zawodu wydawcą książek, z zamiłowania - kolekcjonerem sztuki. Wydaje się mądrym, empatycznym i spostrzegawczym człowiekiem, a w jego pozycji widać dużą emocjonalną dojrzałość. "Cisza" nie jest kolejnym pseudoporadnikiem, ale naprawdę piękną skandynawską książką o ciszy. Ciszy, która według autora jest dzisiaj potrzebna ludziom bardziej niż kiedykolwiek. Ciszy, która cały czas czeka na odkrycie, a którą można zdobyć jak Mount Everest jeśli zrodzi się w nas taka świadoma potrzeba i determinacja. Okazuje się, że można ją odnaleźć nawet w wielkim mieście, w drodze do pracy. Aby jej doświadczyć nie musimy wyjeżdżać na drugi koniec świata do klasztoru tybetańskich mnichów. 

Cisza to wbrew pozorom trudny temat, który udało się autorowi ująć w ciekawy sposób. Cisza większości ludzi kojarzy się z czymś nacechowanym negatywnie. U mnie budzi dwa skojarzenia: jedno to chwila cisza i relaksu w otoczeniu przyrody, nad jakąś rzeką / jeziorem, ukryta gdzieś pośród traw, druga to cisza w samotności, w jakimś pokoju... Ciszy nie da się jednocześnie określić, a jednak przeprowadzono pewne badania. Grupę badanych porażono prądem. Ból był tak silny, że nie chcieli się zdecydować na dalsze rażenie prądem - nawet wtedy, gdy zaproponowano im za to zapłatę. Badanych zamknięto w samotności, w ciszy, w pokoju. W pewnym momencie cisza stała się dla nich tak nieznośna, że prosili o rażenie prądem... byleby ktoś do nich przyszedł. Rekordzista w ten sposób został porażony prądem ponad sto razy. Umysł ludzki jest niesamowicie ciekawym i intrygującym aspektem ludzkiego życia.... Erling Kagge zdaje sobie z tego doskonale sprawę. Czym jest cisza? Gdzie ją odnaleźć? Dlaczego współcześnie jest ważniejsza niż kiedykolwiek dotąd? Na te pytanie możecie poznać odpowiedź dzięki książki Kegge'a. Uroczej, krótkiej, pięknej historii, której czytanie jest samą przyjemnością... ponadto wzbudza w nas potrzebę przeżycia chwili ciszy. 

Moja ocena: 8/10